Judoka rodem z Bytomia triumfował w igrzyskach olimpijskich 1988 w Seulu pokonując w finale kategorii 78 kg Franka Wieneke z RFN oraz w Barcelonie 1992 wygrywając w hali Blaugrana z Francuzem Pascalem Tayotem w wadze 86 kg . To był dwusetny medal olimpijski dla Polski w całej historii startów od roku 1924.
- Właśnie to zwycięstwo nad Tayotem uważam za najcenniejsze w mojej karierze – mówi dwukrotny mistrz olimpijski w rozmowie z „Super Expressem”. - Bo Pascal potrafił w tamtych czasach wykonać wszystko, co się da w walce w parterze. Łapał wszystkich. A w naszym finale nie zrobił nic, nie wykonał żadnej punktowanej akcji, bo potrafiłem go zneutralizować. Może ten pojedynek nie był najładniejszy dla widzów, ale dla mnie najbardziej wartościowy. Ale gdybym miał wskazać sukces, który zrobił na mnie największe wrażenie, byłoby to zwycięstwo w ME juniorów 1981, pierwszy duży sukces w karierze. Przyszedłem jako człowiek znikąd i nawet dla mnie była to niespodzianka.
„Super Express”: - A gdyby pan wskazał najtrudniejszą walkę w karierze?
- To półfinał igrzysk w Seulu, z Baszirem Warajewem z ZSRR – nie waha się mistrz tatami. - Była bardzo wyrównana, a wygrałem niejednogłośna decyzją sędziów.
- Podobno w Barcelonie brakowało panu sporo do limitu kategorii 86 kg…
- Ważyłem 82,2 kilo. Zawsze byłem lżejszy od partnerów treningowych, bo zacząłem ćwiczyć mając 9 lat z kolegami 12-letnimi. Tak się wykształcał mój system ataku. Miałem duży zakres technik, potrafiłem atakować w prawo i w lewo, wysokich czy niskich rywali. Nie popełniałem wielu błędów. I byłem dobrym strategiem.
- Czy warunki treningu w PRL nie były utrudnieniem?
- Były na swoim miejscu. Trudno narzekać. A sport polski wyglądał nieźle jak na tamte czasy. Moje najlepsze wspomnienia pochodzą ze zgrupowań, na których była ciężka praca. Może to sprawiało, że człowiek bardziej się mobilizował. Dzisiaj polscy zawodnicy mają komfort, a w judo nie mamy wyników. Judocy nie chcą jechać na obóz do Bułgarii, a raczej do Brazylii. Na razie nie widzę kandydata na mistrza olimpijskiego. A dwóch złotych medali jednego judoki możemy się nigdy nie doczekać.
- Nie chciałby pan w tym pomóc?
- Kiedyś prowadziłem zgrupowania kadry. Teraz nie wiem, czy miałbym chęć. Nie znam też ludzi pracujących z kadrą. Nie widzę szacunku dla mistrza olimpijskiego i dla jego umiejętności. Dwa lata temu wyrzucono mnie z zarządu macierzystego klubu Czarni Bytom.
- A jak wygląda zdrowie po zawale przed pięcioma laty?
- To był bardzo poważny zawał, którego doznałem w Warszawie. Wątpię, by wiązał się ze sportem. Przeciwnie, w trakcie sześciu miesięcy rehabilitacji we Francji poczułem, że wyczyn sportowy może dać bardzo wiele, choćby w walce z bólem. Wróciłem naprawdę z daleka. A dzisiaj wyniki analityczne mam lepsze niż dawniej, a jedynym śladem pozostaje blizna na sercu. Nie mam żadnych ograniczeń w żywieniu. Jak otworzę tabliczkę czekolady, to zwykle zjem całą. Jak sięgnę po loda, to też zjem do końca.
- I zmieści się pan w ubrania noszone w trakcie kariery?
- Ważę się często i stale wychodzi pomiędzy 80 a 82 kilogramami. Dużo biegam, pływam, ćwiczę w siłowni. Wykonuję rozgrzewki z zawodnikami - dla przyjemności, a nie z zobowiązania. I noszę dawne garnitury. A kiedy kilkanaście lat temu szyto mi frak na bal w Bytomiu, wzięli wymiary z czasów kariery, bez przymiarki. I pasował idealnie.
A zatem wciąż się nie zmienia rozmiar ubrań Waldemara Legienia…