- Prowadziłem, bo tempo pierwszych dwustu metrów było zbyt wolne. A przy powolnym biegu na finiszu decyduje przypadek. Poza tym chciałem przetestować taktykę biegania na przedzie - tłumaczy Kszczot, który zapewnia, że nie obraziłby się, gdyby po niedzielnym biegu ktoś nazwał go frajerem.
- Taktyka była dobra, tylko zabrakło mi sił na ostatnim odcinku. Jedyne, czego żałuję, to... że w ogóle tam wystartowałem. Uciekły mi przez to dwa tygodnie odpoczynku po ciężkim sezonie.
Polski biegacz próbuje myśleć pozytywnie. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mówi. - Zresztą nie uważam, żeby stało się coś złego. Wyniosłem kolejną naukę co do biegania z przodu. Być może zastosuję ją na igrzyskach, by nie dać uciec rekordziście świata, Kenijczykowi Rudishy.