- Zostałem poważnie ranny, lewa noga i pośladek strasznie mnie bolą. W szpitalu założono mi 33 szwy i gdy jadę, to wszystko aż trzeszczy. Lewa noga i pośladek pękają w szwach. Po czymś takim człowiek raczej powinien odpoczywać, ale mnie niełatwo złamać - mówi nam Johnny Hoogerland.
"Super Express": - Wypadek wyglądał makabrycznie...
- Nie miałem szans na uniknięcie go. To się działo bardzo szybko. W ciągu dwóch sekund wyleciałem z roweru i wpadłem w te nieszczęsne druty. Ale już wtedy, kiedy zacząłem się zbierać, pierwszą myślą nie było co z nogą, ale to, czy dam radę dalej pojechać. Udało się dokończyć etap, choć gdy lekarze zobaczyli mnie w szpitalu, to byli mocno zdziwieni, że z tak poharataną nogą wsiadłem jeszcze na rower. A kiedy usłyszeli, że jadę dalej w Tour de France, to nie chcieli uwierzyć.
Przeczytaj koniecznie: Tour de France 2011. Johnny Hoogerland - założyli mu 33 szwy
- Wytrzyma pan do końca wyścigu?
- Bardzo bym chciał, ale ból jest tak mocny, że mogę się wycofać w każdej chwili. Na początku etapu jest jeszcze jako tako, ale po 2-3 godzinach jazdy ledwie mogę wytrzymać.
- Pewnie bierze pan tony leków przeciwbólowych?
- A skąd! Nie biorę ani pół tabletki. Jedyne leki, jakie dostałem, to wieczorem po wypadku, kiedy chcieli mi ulżyć przy zakładaniu szwów. Potem zdecydowałem, że jadę bez tabletek. Bo one działają parę godzin, a gdy przestają, to ból staje się jeszcze większy. Łagodzę go, przykładając lód w poranione miejsca.
- Kierowca wozu telewizyjnego, który pana potrącił, został wykluczony z wyścigu. To dobra decyzja?
- Bardzo dobra. Takie coś nie powinno się było zdarzyć. Przecież mógł mnie zabić!
- Pojawiały się sprzeczne opinie na temat tego, czy mu pan wybaczył czy nie
- Wierzę, że to był wypadek, że to nie było specjalnie. Ale jestem zły, bo nie dość, że straciłem szansę na dobry wynik, to mogłem stracić życie. Trudno po czymś takim powiedzieć do sprawcy: nie martw się, nic się nie stało.
- Czy winny wypadku przeprosił pana?
- Przysłał list z przeprosinami, ale jeszcze go nie czytałem.
- W trakcie ostatniego Giro d'Italia zginął 26-letni belgijski kolarz, teraz pan miał wypadek. Czy kolarstwo nie robi się zbyt niebezpiecznie?
- Robi się, bo wybierane są coraz trudniejsze trasy, żeby wyścig był najbardziej efektowny dla widzów. Ale życie kolarza to cena za to zdecydowanie za duża. Po drugie, zbyt wiele aut towarzyszy kolarzom. I stąd właśnie mój wypadek. Przy Tour de France jest tyle wozów transmisyjnych, że czasem jedziemy w tłoku. Wiem, że to dlatego, żeby transmisja w telewizji była bardziej efektowna, ale gdzieś są granice. I myślę, że zaczynają być przekraczane