- Pracowałam bardzo solidnie. Te dwa miesiące przeleciały niesamowicie szybko. A przecież kiedy przyleciałam do San Diego, z początku opadły mnie czarne myśli, przypomniałam sobie odniesioną tam przed rokiem kontuzję - nie ukrywa Anita w rozmowie z "Super Expresem".
Każdy jej dzień przypominał harówkę Justyny Kowalczyk.
- Wstawałam o szóstej rano na pierwszy trening. Oddawałam od 40 do 70 rzutów. Po raz pierwszy od dwóch lat brałam czasami nawet młot 6-kilogramowy (młot używany w zawodach waży 4 kg - red.). Wracałam do hotelu tak padnięta, że tylko brałam prysznic i zasypiałam na dwie godziny. Ale lubię to uczucie wyplucia się z sił - wspomina z uśmiechem. - A po południu pakowałam w siłowni, wykonując choćby półprzysiady ze sztangą 100 kilo.
W poprzednich latach męczyły ją kontuzje (stopy, kręgosłupa, mięśnia brzucha). To wzmogło ostrożność trenera Krzysztofa Kaliszewskiego, który trochę zmienił plan treningów.
- Wykonuję dużo ćwiczeń wzmacniających, żeby mięśniami obudować miednicę i nie ryzykować nowej kontuzji. Skutek jest taki, że nieco przybrałam na wadze. Nie, nie powiem, ile ważę Za to inni mówią mi, że schudłam - mówi z satysfakcją lekkoatletka. - Bo spadła mi ilość tkanki tłuszczowej, a wzrosła masa mięśni.
Ma więcej mięśni, ale...
- Jeszcze brakuje mi siły, aby w pełni dokręcić czwarty obrót przy wyrzucie młota - analizuje.
A kiedy wszystko już da się "dokręcić"? - Chcę rzucić 80 metrów, co nie udało się dotąd żadnej kobiecie. I do tego rekordu chciałabym dołożyć medal olimpijski. O kolorze nie mówmy - deklaruje eks-rekordzistka świata.
Ale nie samym treningiem kobieta żyje. W Kalifornii Włodarczyk miała także czas na zakupy. Przywiozła też coś do swojej od dwóch lat tworzonej kolekcji pantofli. - Kolekcja wzbogaciła się, przybyło osiem par. Sportowe i wyjściowe. W sumie mam teraz chyba z 80 par - wyjawia nam.