"Super Express": - Mówisz o kraksie na piątym etapie, po której kolega z Tinkoff-Saxo Australijczyk Jay McCarthy oddał ci swój rower?
Rafał Majka: - Tak. Kiedy doszło do kraksy, jechaliśmy 70 km na godzinę. Jak wylądowałem na asfalcie, to przejechałem po nim ze 30 metrów i zatrzymałem się na środku małego ronda. Rower w strzępach, bez siodełka i kierownicy. Na szczęście Jay jest podobnie zbudowany, od razu oddał mi swój sprzęt.
Zobacz również: Sportowcy w wyborach do Parlamentu Europejskiego: Kompromitacja
- Chyba nic dziwnego. Wszyscy w grupie pracują dla lidera.
- To fajna rola, ciężko na ten przywilej zapracowałem. Moja narzeczona Magda śmiała się, że przez ostatnie cztery miesiące chodziłem spać i budziłem się na rowerze, wszystko było podporządkowane Giro. Inna sprawa, że mogę się pokazać, bo mam świetnych pomocników Roche'a czy trzykrotnego mistrza świata w jeździe na czas Rogersa.
- To dopiero początek wyścigu, co pokażesz w wysokich górach?
- Dla mnie im wyżej, tym lepiej (śmiech). W następny weekend wjeżdżamy w Alpy. Nie chcę nic obiecywać, ale czuję się na tyle mocny, aby znaleźć się w pierwszej piątce, może trójce na koniec ścigania.
- I nic więcej? Masz tylko 1:10 min straty do lidera Cadela Evansa i szansę na zwycięstwo w całej imprezie oraz zarobienie ponad pół miliona euro.
- Z bonusami i premiami triumfator Giro weźmie dużo więcej Boże, aż strach o tym myśleć! Podczas przygotowań harowałem jak wół, by zapisać się w historii. Bardziej niż o milionach marzę o nowym kontrakcie z Tinkoff-Saxo. Dwuletnia umowa czeka na mecie Giro.
Przeczytaj także: Michał Kwiatkowski: Kolarze już się nie koksują [WYWIAD]
- Po raz pierwszy w historii Giro d'Italia startował z Irlandii. Twoje wrażenia z Zielonej Wyspy?
- Zimno, deszczowo i mnóstwo Polaków. Wszędzie! Szaleństwo! Rodacy towarzyszyli mi na trasie, w hotelu, przy autokarze. To było super!
- Poniedziałek mieliście wolny. Jak go spędziłeś?
- Oglądałem na wideo zapis trasy i oddałem się w ręce naszego masażysty Arka Wojtasia, który nastawiał mi obolałe kręgi.