„Super Express”: - Niektórzy się dziwili, skąd Hajto w tym tenisowym światku?
Tomasz Hajto: - Zaproszenie było oczywiście w imieniu państwa młodych, ale wiadomo, że lepiej znam Dawida Celta. I to od lat, jeszcze z Częstochowy. Jeździłem tam na turnieje, które organizował ku pamięci ojca, a ja już wtedy grałem w tenisa. Dawid miał wtedy pewnie 23-24 lata, więc ta nasza znajomość trwa już dość długo. No i oczywiście dzięki niemu poznałem Agnieszkę.
- Dobrze znasz też Woźniackich…
- Piotra (ojciec i trener Karoliny, red.) akurat na weselu nie było, ale znamy się rzeczywiście bardzo dobrze, w pewnych sprawach nawet współpracujemy, widzimy się mniej więcej raz w miesiącu. No i Karolinę też nieźle znam. Byłem na jej turnieju w Pradze, na treningach w Monako. Znam też Jurka Janowicza, jeszcze z moich łódzkich czasów. Tak więc faktycznie tych znajomości jest sporo.
- Czyli nie czułeś się osamotniony? Jak wyglądało samo wesele?
- Bardzo fajnie. Muzyka była świetna, przygrywał krakowski zespół i naprawdę – rewelacja! Dawno nie widziałem wesela, na którym 80-90 procent gości praktycznie nie schodziło z parkietu przez 5-6 godzin. Zabawa była przednia.
- Do której „walczyłeś”?
- Na weselu do piątej rano, ale niedługo potem zaczęliśmy poprawiny. Gdzieś tak około 13:00, a potrwały do północy i też zakończyły się tańcami. Można powiedzieć, że te poprawiny to był taki tie-break, pozostając w terminologii tenisowej (śmiech).
- To było wesele sportowców, więc pewnie alkohol się nie przelewał…
- Było co trzeba! (śmiech). Przecież sportowcy mają dużą wytrzymałość, zdrowe organizmy, więc trochę powalczyliśmy.
- Dałeś radę?
- Reprezentowałem środowisko piłkarskie, jako jedyny piłkarz na tym weselu. Walczyłem do ostatniej… piłki (śmiech). A już na serio: to była przednia impreza, a dla mnie ciężkie dwa tygodnie, bo chwilę wcześniej żenił się brat. Muszę teraz trochę odpocząć.
- Kiedy zamieszczaliśmy twoje zdjęcia w necie, sporo było komentarzy, charakterystycznych dla ciebie, coś a la „ale podejdź bliżej, pocałuj ją, włóż obrączkę na palec”. Rzeczywiście komentowałeś w trakcie ślubu i wesela?
- Aż takiej potrzeby nie było, ale generalnie cieszę się, że wprowadziłem do języka pewien styl, miło mi, że mój komentarz nie jest obojętny ludziom. Mignęło mi nawet, że jakiś gość sprzedaje koszulki z moim cytatem - truskawka na torcie. Wprawdzie pewnie wchodzą tu w grę prawa autorskie, no ale wiadomo jak to u nas z tym jest. A zmieniając temat: na weselu poszedł nawet jeden zakład.
- Zakład? O co chodzi?
- Ma być zorganizowany mój mecz tenisowy z Joanną Sakowicz-Kostecką, byłą tenisistką (obecnie komentuje tenis w TV, red.). Umowa jest taka: jeśli nie ugram z nią żadnego gema, to płacę 2 tysiące złotych. Ale za każdy urwany gem jej mąż płaci po tysiąc. Do tego zakładu dołączyło się sporo weselnych gości, niektórzy stawiali na mnie, więc bardzo mi miło. No bo to znaczy, że wierzą w moje tenisowe umiejętności.
- No właśnie: używając twoich słów, jeśli chodzi o tenisowy repertuar, co jest twoją truskawką na torcie?
- Mój forhand. Jak na amatora, mam naprawdę niezły. Poza tym przygotowanie fizyczne. Z techniką najlepiej może nie jest, tu nie ma co ukrywać. Ale coś tam umiem.
- Wracając do Isi i jej święta. Prezenty były „na bogato”?
- Tu nie o to chodziło. Oni mają przecież praktycznie wszystko, dla nich liczyła się obecność przyjaciół. Tak naprawdę to nawet z życzeniami był problem, no bo czego im życzyć skoro – jak mówię – tyle mają, tyle osiągnęli? No to życzyłem im, aby dotrwali w tym związku tyle co ja – w styczniu minie mi 25 lat z moją żoną. Mam nadzieję, że w ich przypadku będzie tak samo!
HIT! Pierwszy taniec Radwańskiej i Celta. Rewelacja! Zobacz WIDEO