Po meczu Heynen przyznał, że zna tylko refren, ze słowami „Marsz, marsz Dąbrowski”. Dodał, że wie, o czym opowiada ten fragment polskiej pieśni narodowej, ale że z nauczeniem się reszty ma na razie problem. – Chodzi o to, że ktoś jedzie z Włoch do Polski i Polacy są pod jego przywództwem, tyle wiem, ale trudno mówić, że robię jakiś postęp w nauczeniu się hymnu. Jeśli uważacie, że tak, to przyjmuję taką opinię. Nauczenie się polskiego jest piekielnym zadaniem. Musicie być mądrzy, skoro się nauczyliście – śmieje się selekcjoner, dla którego MVP w sobotę była publiczność w Katowicach.
– Najbardziej jestem zadowolony z tego, że stworzyliśmy niesamowite widowisko dla wszystkich fanów w Spodku – nie ukrywa Heynen. – Ci ludzie są po prostu niewiarygodni. Najlepsze momenty tego wieczora? Dziesięć minut przed meczem i dziesięć minut po nim. Widownia jest kapitalna. Granie tutaj to taka przyjemność. Wygraliśmy, bo mieliśmy nieustający doping. W czwartym secie niewiele brakowało, byśmy padli, a oni pozwolili nam wrócić do gry. W tie-breaku to także kibice zrobili różnicę. Ogólnie o tym spotkaniu mogę powiedzieć, że wspaniale walczyliśmy i to dla mnie najważniejsze.
Heynen i tak dostał największą owację od 9-tysięcznej widowni, gdy walczył o punkty w challenge'ach. Dwa razy wideoweryfikacja potwierdziła w ważnych momentach starcia, że Belg miał rację, żądając sprawdzenia błędów popełnionych przez Amerykanów. – Każdy wie, że w challenge'ach jestem po prostu dobry. A jeszcze większe brawa usłyszałem od widzów, gdy sędzia dał mi żółtą kartkę. To był moment chwały, ta kartka nie była dla mnie żółta, raczej złota – komentuje ekscentryczny trener siatkarzy, który przed rozpoczęciem gry przeszedł się wokół hali i... rozdawał najmłodszym lizaki z okazji Dnia Dziecka.