„Super Express”: - Czy stanąłby pan jeszcze raz do wyborów, gdyby pozwalały na to przepisy?
- Myślę, że tak, chociaż już nie tak chętnie. Czuje teraz ulgę, żę kończy się „zasuwanie” na okrągło. Ale też mam w sobie spokój, że PZN jest teraz organizacją mocna i wiarygodną wobec władz sportu, środowiska narciarskiego i sponsorów. To uważam za sukces.
- A w czym widzi pan swoje najcenniejsze dokonania jako prezes?
- Udało mi się doprowadzić do tego, iż zaniknęły spory pomiędzy podzielonymi okręgami narciarskimi i działaczami. Że stworzył się klimat do wspólnego działania. Jeszcze w latach 80 próbowałem jako trener działać w pojedynkę i wydawało mi się, że nad wszystkim panuję. Ale sukcesy Małysza i sztab szkoleniowy stworzony wokół niego nauczyły mnie, że trzeba współpracować z grupą ludzi, by coś osiągnąć. I zwłaszcza ostatnie osiem lat były czasem superwspółpracy okręgów, zarządu, działaczy, organizatorów imprez.
- Która rola była przyjemniejsza: trenera czy prezesa?
- Zawsze bardziej czułem się trenerem. Nie przychodziło mi wtedy do głowy, że mogę zostać prezesem. Znalazłem się tutaj przypadkowo, w wyniku wydarzeń z lat 2004-2006 (nieudowodnione podejrzenia o korupcję i niegospodarność w PZN – red.). Natomiast kiedy po dwoch - trzech latach zacząłem się tutaj poruszać sprawniej, to dawało mi to frajdę.
- Czy to pan wskazał następcę w osobie Adama Małysza?
- Od początku liczyłem na to, że Adam się zdecyduje, bo już wcześniej dostrzegłem, ze sobie poradzi w tej roli. W dodatku poparcie dla niego wyrażało całe środowisko nie chcąc wystawiać kontrkandydata. Adam utrzyma poziom, który udało się osiągnąć i przyjmie pozycję startową do dalszego rozwoju.
- Ale pan sam nie odejdzie chyba od sportu?
- Widzę się w roli wspierającego PZN w działaniach, które dotąd nie były podejmowane. Bardzo mi zależy na wzmocnieniu roli klubów w szkoleniu młodzieży. Młodzież mamy bardzo zdolną, ale musimy mieć trenerów w klubach, a klubu są bardzo słabe finansowo.
- Co albo kto kojarzy się panu, gdy myśli pan o całym dorosłym życiu poświęconym narciarstwu?
- Przede wszystkim mój ojciec, Leopold, trener narciarstwa. On mnie przyciągnął do tego sportu, a jako zawodnika musiał hamować, żebym nie przyspieszał w rozwoju, choćby w przedwczesnym przejściu z mniejszej na większą skocznię. A drugim jest złoty medal Adama Małysza w MŚ w Lahti 2001, pierwsze polskie zwycięstwo w czempionacie w skokach. To był moment, w którym szczególnie się wzruszyłem.