- Był pierwszy kwietnia 1995 r. Zorganizowaliśmy w Zębie zawody szkolne dla klas czwartych. Kamil był dopiero w pierwszej klasie, ale też się chciał do zawodów zapisać - wspomina w rozmowie z "Super Expressem" pani Jadwiga. - Zapowiedział jednak, że będzie tylko skakał. Wiedziałam, że ładnie zjeżdża i namówiłam go, by wystartował w obu konkurencjach. Skutek był taki, że wygrał w slalomie, a w skokach znalazł się w połowie stawki. No bo ze starszymi o trzy lata wygrać wtedy nie mógł.
Tego samego, primaaprilisowego dnia pani Jadwiga wpadła na pomysł, by założyć klub sportowy w Zębie. Żeby umożliwić sportowy rozwój ośmioletniemu Kamilowi i innym młodym narciarzom.
- Bo mały Kamil był talentem, a nie było możliwości, by ćwiczył w zakopiańskich klubach. To był taki chłopiec z kluczem od domu na szyi. Szkoda byłoby nie zająć się nim i innymi chłopcami - tłumaczy nauczycielka Stocha.
Sprzymierzeńców pani Jadzia znalazła wśród rodziców na wywiadówkach. Dwa miesiące później działalność LKS Ząb została zainaugurowana.
- Na początku nie mieliśmy ani sprzętu, ani trenera, ani poparcia w gminie - nie kryje pani Jadwiga. Ale klub dzięki niej i rodzicom dzieci podjął działalność - w skokach i kombinacji norweskiej, a potem także w biegach. Szkoła w Zębie, pracująca na dwie zmiany, tak ułożyła harmonogram lekcji, by młodzi sportowcy mogli prowadzić treningi zimą jeszcze przy świetle dziennym. Z czasem udało się znaleźć trochę funduszy, zatrudnić trenera, zorganizować przejazdy na treningi na skoczniach i na zawody.
Jadwiga Staszel nie jest zdziwiona tym, do czego doszedł dorosły Stoch.
- I on, i Dawid Kubacki, który też przyszedł do naszego klubu, połknęli wtedy bakcyla treningu i nauczyli się systematycznej pracy. Bo "czego się Jaś nie nauczy...". Za swój sukces uważam to, że nie zniechęcili się do pracy, tylko starali się iść dalej. Dzisiaj po prostu robią swoje - mówi pani Jadzia.
Kamil Stoch pod okiem Jadwigi Staszel ćwiczył też gimnastykę korekcyjną.
- Pamiętam, że był nadpobudliwy. I uparty, w dobrym znaczeniu - wspomina była nauczycielka. - Za moimi plecami wchodził na najwyższy szczebel drabinki i zeskakiwał z niej. Bałam się, że odbije sobie piętę, bo pod parkietem był beton. Zapowiedziałam, że nie wpuszczę go na następną lekcję. To on potem chodził za mną na korytarzu i pytał, czy może przyjść. Wpuściłam go, a on przez kilka kolejnych lekcji nie zeskakiwał z drabinki. A potem podkładałam pod drabinki materace - kończy ze śmiechem Jadwiga Staszel.