"Czarodziej skoków narciarskich" - takim mianem ochrzczono kiedyś Szwajcara. Drugiego takiego zawodnika w stawce nie było. Liczne wahania formy. Całe sezony stagnacji. Wszystko podporządkowane jednemu celowi. Igrzyskom. Tam, gdzie triumfował już cztery razy i gdzie chciałby ponownie, tym razem w Pjongczang. Czy oto na skoczni w Kulm zobaczyliśmy ponowny renesans Ammanna?
W 2002 roku nie stawiał na niego nikt. Wygrał. Pogodził Svena Hannavalda i Adama Małysza. W 2010 roku rywalizację zdominował. Potem zniknął. Obudził się po czterech latach. Niemal wygrał Turniej Czterech Skoczni przed igrzyskami w Soczi. Forma przyszła zbyt szybko. W Rosji był już tłem dla najlepszych. Czyżby wyciągnął wnioski i w wieku 36 lat przygotował coś specjalnego? Do igrzysk zostały 4 tygodnie. Lepszego momentu na odpalenie fajerwerków już nie będzie.
W Pjongczang Ammann może być piekielnie groźny. Świat narciarski już wie o jego specjalnych, karbonowych butach. W Garmish-Partenkirchen, gdy założył je po raz pierwszy, przegrał. Wrócił do starych. Długo wydawał się przybity. - Nie myślę o igrzyskach - wspominał w listopadzie poprzedniego roku. - Czeka mnie jeszcze dużo pracy. W Kulm błyszczał już na treningach. Dalej ma problemy z lądowaniem, ale osiem i szesnaście lat temu też miał. A jednak w Salt Lake City oraz Vancouver to on był dwukrotnie najlepszy.
2002. 2010. 2018? Historia lubi się powtarzać.