To był dziwny bieg. Ostatnia "setka" Bolta w karierze. Cisza. Skupienie. Wiszące w powietrzu emocje. Pierwszy z bloków wyszedł Christian Coleman. Amerykanin, 21-latek, startujący z czwartego toru. Po lewej miał Bolta. Po prawej Gatlina. Przez cały bieg widział tylko metę. Frunął po złoto. Bolt został za jego plecami. Gatlin też. Tyle że 35-latek doszedł rywala na ostatnich metrach. Niczym bolid Formuły 1, chcąc udowodnić swoją wielkość, dogonił medal z najcenniejszego kruszcu. I już na mecie mógł świętować sukces. To on, nie Coleman, nie Bolt, zdobył złoty medal mistrzostw świata.
MŚ w Londynie w obiektywie. Zobacz zdjęcia z II dnia mistrzostw świata
Podbiegł do Bolta. Uklęknął. Podziękował za lata rywalizacji. Kibicom też. Palec na ustach był jednoznaczny. Wygwizdany, regularnie obrażany, wyzywany od oszusta i dopingowicza. Dwukrotnie zdyskwalifikowany. Raz za amfetaminę, raz za testosteron. Tym razem to on triumfował. Mógł wreszcie uciszyć krytyków.
- Nie zasłużył na te gwizdy. Jest wielkim sportowcem - skomentował później reakcję kibiców w Londynie sam Bolt. Dla niego ten ostatni bieg miał gorzki smak. Jamajczyk przez niemal dekadę był największym sprinterem świata. Bezkonkurencyjnym. Od igrzysk olimpijskich w Pekinie wygrywał wszystkie najważniejsze zawody. W Berlinie, Daegu, Moskwie i Pekinie sięgał po tytuły mistrza świata. Przegrał dopiero w Londynie, oddając pole temu, który rządził przed jego "panowaniem". Gatlinowi. Mistrzowi olimpijskiemu z... Aten, z 2004 roku.
- Czy to na pewno prawda? Naprawdę to zrobiłem? - pytał później Amerykanin.
Zrobił. A my przypominamy ten niezapomniany moment mistrzostw świata.