Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata 2017 w Londynie w rywalizacji na 800 metrów Marcin Lewandowski nie zdobył medalu, bo nie awansował nawet do finału. Wówczas wyprzedził go m.in. Kenijczyk Kipyegon Bett, który ostatecznie wywalczył brąz. Teraz jednak na jaw wyszło, że podczas imprezy w Wielkiej Brytanii był na dopingu! Przyłapano go bowiem na stosowaniu EPO.
- Oficjalnie frajer dostał dyskwalifikację na 4 lata - napisał Lewandowski na swoim profilu na Facebooku, a do wpisu dodał hashtag "cheater", czyli oszust. Choć niektórzy fani myśleli, że był to emocjonalny wpis, sam lekkoatleta nie zamierza wysofywać się ze swoich słów.
- To nie był impulsywny wpis. Tak chciałem napisać, bo takich ludzi w ogóle nie szanuję. Niech o tym wiedzą moi rywale, ale też kibice, że tacy oszuści są dla mnie nikim - powiedział w rozmowie z "Faktem". - Byłem pierwszym, który nie wszedł do finału. Teraz można gdybać, co stałoby się w finale. Miałem formę, bo po mistrzostwach świata byłem między innymi drugi w finale Diamentowej Ligi w Brukseli. Bett oszukał prawdziwych sportowców. Powinna być dożywotnia dyskwalifikacja. Wsadzałbym takich ludzi do więzienia, choć wiem, że to niemożliwe do zrealizowania, ale to byłoby najlepsze rozwiązanie - dodał.
31-latek uważa, że problem dopingu w lekkoatletyce jest dużo większy - Wielu ludzi się koksuje. Nie mogę podać nazwisk, dopóki się ich nie złapie. Jestem pewien paru nazwisk. Biegam z nimi i wiem, że nie są czyści. Widzę, jak łapią menedżerów czy trenerów z torbami, w których jest EPO, a oni mówią, że to nie dla zawodników, lecz w celach prywatnych i sprawa jest umarzana. To przykre. Powinny być bardziej zaostrzone zasady dyskwalifikacji. Nie tylko dla zawodników, ale i dla działaczy - stwierdził.