„Super Express”: - W trzech poprzednich czempionatach stawał pan na podium. Są szanse na podtrzymanie tej passy?
Piotr Lisek (30 l.): - Będzie ciężko. Dotąd mistrzostwa świata były wprawdzie moim konikiem i mam w nich więcej medali niż w mistrzostwach Europy. Ale z wysokością 5,80 trudno myśleć o medalu. Z drugiej strony mam satysfakcję, że ustabilizowałem formę na takim poziomie. Wokół tej wysokości kręcę się także na treningach. Uważam, że to pozytywne w tym negatywnym, covidowym czasie. Przygotowywałem się całkowicie pod kątem czempionatu światowego i nie mam sobie nic do zarzucenia. Jako młodszy tyczkarz często byłem „czarnym koniem”, który wysuwał się na prowadzenie. Teraz znowu przychodzi mi startować z drugiego rzędu.
- Czy rekordzista świata Armand Duplantis musiałby złamać nogę, aby ktoś odebrał mu złoty medal?
- Właśnie nie. Wprawdzie „Mondo” uzyskuje kosmiczne wyniki, ale dobrym rywalem dla niego stał się teraz Amerykanin Chris Nilsen. Jest piekielnie stabilny [tego lata: 6,00; 5,93 i 5,92 m - red.], a z takiej stabilności można raz czy dwa wyskoczyć ponad normę. Tych dwóch tyczkarzy stawiałbym dziś na podium, ale zdarzyć się może wszystko.
- A jaka wysokość mogłaby dać brązowy medal?
- Myślę, że od 5,85 wzwyż. Jest nas kilku, którzy będą się czaić na trzeci stopień podium. Pojadę tam, by walczyć o miejsce w czołówce. Moja waga ciała jest taka sama jak Nilsena - 95 kg (śmiech).
- Jaki rezultat będzie dla pana satysfakcjonujący?
- W finale zadowoli mnie wszystko powyżej 5,80. Ale najpierw trzeba przejść przez eliminacje, co czasem nie jest łatwe.
- Zabierze pan do USA tyczki, których jeszcze nigdy nie używał?
- Mam pełen garaż tyczek, wystarczyłoby na kilka pokoleń naprzód. W moim zestawie jest sprzęt na wysokie skakanie. Na najtwardszej z tych, które zapakuję do Eugene, można skoczyć nawet 6,10.
26/05/2022 DCH Piotr Lisek przebudzony po nieudanej zimie. Na drodze ku 6 metrom