„Super Express”: - Kim czuje się obecnie mistrz skoku o tyczce?
W. Kozakiewicz: - Jestem dziadkiem, mężem i ojcem, zresztą samych kobiet. I normalnym człowiekiem, który przepracował prawie 30 lat jako nauczyciel wf, a teraz na emeryturze.
- Co by się stało, gdyby jako 70-latek spróbował pan skoczyć o tyczce?
- Nie stałoby się nic, bo… bym nie skoczył (śmiech). Już dawno postanowiłem nie podskakiwać, bo mogłoby przydarzyć mi się coś złego. Kiedyś powiedziałem, że czuję się bardzo dobrze, bo … nie trenuję. Owszem, ruszam się: spaceruję, wiosłuję na ergometrze, ale nie wsiadam na rower, bo nie jest to bezpieczne.
- Jest pan spełniony jako sportowiec?
- Oczywiście. Osiągnąłem to, o czym marzy każdy sportowiec czyli olimpijskie złoto z wisienką na torcie w postaci rekordu świata. Przez 10 lat amerykański magazyn „Track and Field” uznawał mnie za najlepszego tyczkarza świata. Byłem zapraszany na wizytę u Jana Pawła II, króla Tajlandii, burmistrza Nowego Jorku.
- Co z perspektywy lat wydaje się panu najcenniejszym sportowym sukcesem?
- Odpowiem szeroko. Największe osiągnięcie to mistrzostwo olimpijskie. Z kolei pokazany tam gest zmienił całe moje życie, bardziej niż zwycięstwo. Bo ono odeszło w przeszłość, a gest pozostał w pamięci i wciąż ktoś do niego nawiązuje. I bardzo wysoko stawiam swój pierwszy medal - srebro mistrzostw Europy 1974 w Rzymie, gdzie przegrałem z Rosjaninem Kiszkunem jednym strąceniem, a gdzie publiczność włoska i grupa polskich widzów kibicowała właśnie mnie. Zupełnie inaczej niż sześć lat później w Moskwie.
- Po panu berło w skoku o tyczce przejął Siergiej Bubka. Można było z nim walczyć jak równy z równym?
- Mogłem z nim konkurować, ale nie wygrywać. Był dziesięć lat młodszy. Był szybszy od wszystkich. A nowe tyczki dawały mu coraz wyższe loty. On sam mówił mi wtedy, że jestem wciąż najlepszy, gdyby tylko jego nie było.
- A co jest pana największym sukcesem w życiu?
- Trudno porównywać sport i życie osobiste. Sportowa droga dała spełnienie marzeń. Ale po karierze spada się z chmur i różnie się plecie. Gest ciągnął się za mną, czasem odbierano mi paszport i nie mogłem wyjeżdżać na komercyjne mityngi, na przykład gdy wyjawiłem, że polscy sportowcy nie mają ubezpieczenia. A w roku 1985 zdyskwalifikowano mnie, skutkiem czego do dziś mieszkam w Niemczech. Ale mam za sobą 46 lat z tą samą żoną, mam prześwietną rodzinę, nie mam problemów w życiu codziennym. I to mi się najbardziej podoba.