Olimpijski finał setki był teatrem jednego aktora. Jamajska błyskawica uderzyła z siłą nieosiągalną dla nikogo. Bolt finiszował na pierwszym miejscu w czasie 9,63 s, tylko pięć setnych gorzej od własnego rekordu świata.
- Jestem krok bliżej do zostania legendą - nie ukrywał bohater wieczoru na stadionie olimpijskim, który podkreślił, że najbardziej motywowało go to, że nie wszyscy wierzyli, iż stać go na obronę tytułu z Pekinu. - To dlatego, że wątpiliście, ten złoty medal smakuje jeszcze bardziej słodko - mówił Bolt.
Przed oczekiwanym z naj-wyższym zainteresowaniem finałem olimpijskim w Londynie nie brakowało opinii, że era Bolta dobiega końca. Fachowcy, w tym były rekordzista świata Maurice Greene, wieszczyli triumf rodaka obrońcy tytułu Yohana Blake'a.
Ten ostatni pokonywał Usaina w jamajskich kwalifikacjach olimpijskich. Teraz musiał się zadowolić srebrem (9,75). Na trzecim miejscu nieoczekiwanie przybiegł wracający do sportu po dopingowej dyskwalifikacji Amerykanin Justin Gatlin (9,79), mistrz olimpijski z Aten.
Bolt osiągnął drugi czas w historii sprintu. Sam bieg był najszybszy w dziejach igrzysk. Dość powiedzieć, że drugi i trzeci sprinter z Londynu byliby ze swoimi czasami złotymi medalistami w każdej olimpiadzie sprzed ery Bolta. - Usain jest Michaelem Phelpsem naszego sportu - podsumował Gatlin.
- Pokazałem światu, że jestem największy - cieszył się triumfator, który już zapowiada, że zamierza dotrwać do następnych igrzysk w Rio.