Nie jest typowym proboszczem. Nie ma gospodyni, a pod opieką dwa kościoły. Przywitał nas uśmiechnięty, sam przygotował obiad i herbatę. Ściany plebanii zdobią zdjęcia z czasu gry w hokeja, przed wejściem do sypialni stoi ławeczka do ćwiczeń. - Ważę 100 kilo - mówi nam - po czym wykonuje kilka podciągnięć na drążku i... zaczyna swoją opowieść.
"Super Express": - Jak to się wszystko zaczęło?
- Chciałem zostać ministrantem i służyć do mszy, ale ksiądz mnie nie przyjął. Miałem wtedy 6 lat, nie umiałem pisać i czytać. Poszedłem na nauki dla ministrantów, ale... nieoficjalnie. Po ciemku zakradłem się, gdy ksiądz pokazywał slajdy. Nagle aparat się popsuł i zapalono światło. Wtedy ksiądz mnie zauważył i mówi: "Jak jesteś, to już zostań".
Poznajcie rodzynka wśród polskich zapaśniczek! O kim mowa?
- A hokej, kiedy pojawił się w życiu księdza?
- Urodziłem się 100 metrów od lodowiska, 50 metrów od szkoły i kościoła. Od najmłodszych lat kibicowałem Podhalu, najlepszej wtedy drużynie w Polsce. Tłumy ludzi chodziły na mecze. Hala nie była zadaszona, było słychać wszystkie krzyki. Intensywne treningi zacząłem mając 10 lat.
- Potem kariera potoczyła się błyskawicznie...
- Zawsze grałem ze starszymi, nawet o 4 lata. Nie mogłem z nimi konkurować, więc mówili: "Paweł do bramki". I tak już zostało. Już na pierwszym treningu dostałem dwa razy krążkiem w twarz. Żartowali ze mnie, ale dodawali: "To dobrze, że się nie boisz".
- Treningi nie przeszkadzały księdzu w byciu ministrantem?
- Wtedy trening był na pierwszym miejscu. Czasami nie dawałem rady zdążyć na mszę. Ale przecież kościół jest zawsze otwarty, jest w nas.
- Mając 14 lat trenował ksiądz z pierwszą drużyną mistrza Polski. To był ewenement?
- Skądże, byli tacy jak ja, a nawet bardziej utalentowani. Nie mieli jednak tyle szczęścia. Ja byłem na miejscu, ciągle gotowy do treningu. Gdy lodowisko było zamknięte, to "przekupywało się" pracowników obiektu. Pomagałem im np. w drobnych zakupach, a oni dawali mi klucze.
- Grał i trenował ksiądz za darmo?
- W ósmej klasie pojechałem na obóz do Kijowa, już z pierwszą drużyną. Byłem najmłodszy, ale trenowałem już w juniorach, juniorach starszych i seniorach. Nie mogłem zadebiutować w pierwszej drużynie, bo musiałbym dostać od klubu etat - w zakładach przemysłu skórzanego. A na to byłem za młody!
- Ale w końcu przyszedł dzień ligowego debiutu...
- Tak, gdy pierwszy bramkarz zachorował, pojechałem na mecz z Baildonem Katowice. Prosto z kościoła. Koledzy straszyli mnie Wiesławem Mrowcą, że ma zabójczy strzał. Kiedyś tak trafił naszego bramkarza, że stracił przytomność. I oczywiście... strzelił mi bramkę. Zawsze jak graliśmy z Baildonem, to mi strzelał gola. A debiut i tak wygraliśmy.
- Etat też się znalazł?
- Tak. Dwa lata przed maturą byłem już etatowym... tokarzem.
- Następnym etapem musiała być reprezentacja?
- W 1979 roku na mistrzostwach Europy juniorów w Warszawie wybrano mnie na najlepszego zawodnika i bramkarza.
- To wtedy zauważyli księdza skauci zza oceanu?
- Tak, najlepszy bramkarz turnieju zawsze trafiał do NHL. Dwa lata po mnie był to Dominik Hasek (megagwiazda NHL - przyp. red). Zapraszali mnie na testy do Vancouver. Ale żeby wyjechać na Zachód, trzeba było skończyć 27 lat.
- Ale do USA i tak ksiądz trafił, na IO w Lake Placid. Nie można było zostać?
- Tata był wtedy w USA. Jak powiedziałem, że może bym został, to popukał się w głowę. Nie było mowy! Sam nie miałem wewnętrznej siły i czułem, że moje miejsce jest w Polsce. Rok później wstąpiłem do seminarium.
- I nigdy nie chciał ksiądz wrócić do zawodowego hokeja?
- Namawiała mnie np. Cracovia, ale nie wchodziło to w grę. Liczyła się nauka i modlitwa.
- A jednak, na początku lat 90. ksiądz znów założył łyżwy i kask...
- Zgodziłem się zagrać w trzech meczach Podhala. Teraz widzę, że to był błąd. Wielu mówiło mi: "Spróbuj, będziesz dawał świadectwo". Ale moi rywale trenowali dwa razy dziennie, a ja po nocach. Jak miałem dawać świadectwo? W trakcie meczu podjechał do mnie zawodnik i pyta, czy w kadrze jeszcze zagram? Dostałby krzyżyk na czoło, ale przeszkadzała mi rękawica!