To dotyczy wewnętrznych funkcji tego megaorganizmu. Polega na przerażeniu, następnie przytłoczeniu własnym ogromem.
Dzisiaj nie ma małych olimpiad. Każda jest gigantem od urodzenia, co najpierw napawa radością i dumą, które się manifestują podczas bajecznie kosztownego otwarcia. Ale potem, po trzech czy czterech dniach, gigant zaczyna żyć życiem codziennym. Z dnia na dzień żyje coraz szybciej, coraz liczniej aż wreszcie przychodzi świadomość, że to nie jest duży miś do przytulanki, tylko spasiony, złośliwy potwór, który zżera miasto i ludzi.
Ta faza właśnie następuje. Ona się objawia tłokiem i nerwami. Upał sprawia, że jedno i drugie boli. Najgorzej jest wokół centrów medialnych, IBC i MPC. Wszędzie korki do autobusów, korki do bramek wejściowych. Kolejki przed knajpami, których jest tu tyle, co kot napłakał. W odróżnieniu od liczby ludzi, którzy krążą w małej przestrzeni. I jedzą w tym samym czasie. I podróżują w tym samym czasie i pracują też na gwizdek.
Juan Antonio Samaranch mówił dużo i często o potrzebie wyhamowania z gigantyzmem igrzysk, ale nic w tej sprawie nie zrobił. Jacques Rogge mówi mniej i rzadziej i robi równie niewiele, gdyż - jak podejrzewam - niewiele da się z tym zrobić. Igrzyska olimpijskie to widowisko totalne i albo takimi pozostaną, albo nie będzie ich wcale.
Jednak to raczej nie wchodzi w grę z uwagi na zatwierdzoną czterolatkę olimpijską. W temacie rozwiązań totalnych na gigantyczną skalę Chińczycy są przecież mistrzami. Skoro wczoraj postawili mur, to jakie jutro urządzą igrzyska? Rozumie się, że monstrualne. Igrzyska kameralne mogą przygotować już tylko Eskimosi.