- Jak wyglądała walka na trasie?
- Najważniejszy był pech przy zahaczeniu o narty Finki Saarinen w strefie zmiany nart. Szła dużym łukiem, a ja tego nie przewidziałam. Przewróciłam się, straciłam trzy, cztery sekundy. A jak idzie pięcioosobowa grupa takich dziewczyn, a z tyłu biegnie jedna, to jest jak w kolarstwie: grupa pojedzie szybciej. No i pojechała. Nie ma co gdybać, co by było, gdybym utrzymała się w grupie. Po tym finiszu, jaki tu widziałam, ciężko byłoby walczyć o medal, a oderwać się tym bardziej.
- Rywalki były piekielnie mocne na podbiegu, próbowała pani je gonić...
- Zanim dojechałyśmy do podbiegu, to było tam trochę zakrętów. W grupie to ktoś odpocznie, to ktoś ruszy, ktoś na kogoś najedzie. Wielkich nadziei na dogonienie nie miałam, straciłabym przy tym za dużo sił. Nie sądzę, żeby medal był w zasięgu.
- To wina Saarinen, że pani się przewróciła?
- Niczyja wina, to jest sport. Jej narta znalazła się pod moją nartą. To się zdarza.
- Jaki był plan taktyczny?
- Na pewno nie miałam planu, by prowadzić ten bieg. Myślałam, że po klasyku przybiegnie na stadion większa grupa. Zaskoczeniem jest też dobre miejsce Saarinen (5. - red.), która od dawna nie pobiegła nic wielkiego, zwłaszcza stylem łyżwowym. Jeśli tak dobrze wypadła tutaj, to w klasyku też będzie mocna.
- Stopa bardzo dzisiaj bolała?
- Nie, bo jestem na silnych lekach przeciwbólowych. Nawet stoję teraz na tej stopie... Środki działają na trzy godziny, już nawet puszczają. Swoje zrobiła też adrenalina.
- Czego się pani dowiedziała o swojej formie po tym biegu?
- Te zawody dały kilka odpowiedzi. Trener krzyczał, że jest świetnie, że daję radę. Bieg pokazał, że potrafię walczyć mimo ostatniego strasznie stresującego miesiąca. Było o niebo lepiej niż tydzień temu w Toblach. To cieszy.
- Na ciężkim podbiegu czuła pani pełną siłę i kontrolę?
- Trudno mówić, by ktokolwiek czuł kontrolę i siłę. Każdy walczył co sił w nogach. A nogi, mimo że zazwyczaj mamy chude, to w naszym odczuciu były pewnie cztery razy grubsze niż normalnie. Poziom był niesamowity. W porównaniu z wieloma innymi biegami łączonymi z przeszłości zauważyłam, że ruchy zawodniczek nabrały jeszcze większej częstotliwości. Walczyłam na sto procent i o mało nie zwymiotowałam na szczycie podbiegu. Czyli dałam z siebie wszystko.
- Pierwszy start w igrzyskach wlał w panią dawkę optymizmu?
- Tak, bo nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Kiedy zmieniłam narty i zobaczyłam, że nie jest możliwe, by dogonić rywalki, to przez chwilę myślałam, że może być wielka kicha, bo nadjadą dziewczyny z tyłu i mnie dogonią. Cieszę się, że moja łyżwa na podbiegu była mocna, a to oznacza, że wydolność - kluczowa sprawa w biegu na 10 km klasykiem - jest na właściwym poziomie.
Przeczytaj: Weronika Nowakowska-Ziemniak otarła się o podium. Jedno pudło na strzelnicy pozbawiło Polkę medalu!
Józef Łuszczek (59 l.), mistrz świata z 1976 r.: Justyna ma strasznego pecha
- Przeczuwałem, że może być niewesoło. Szóste miejsce na świecie jest dobre, ale wiadomo, na co liczyliśmy. Trzeba mieć pecha, żeby po czterech latach przygotowań złapać kontuzję w najważniejszej chwili. W trakcie samego biegu nie zauważyłem objawów, by bolała ją stopa, stawiała ją dobrze. Ale jeśli noga boli, to jej stan mógł się pogorszyć. Przed kolejnymi startami jestem optymistą, chociaż Bjoergen jest bardzo mocna. Jeśli wystartuje w sześciu konkurencjach, to wywalczy sześć medali.