- W sezonie halowym wszyscy się martwili, że jestem taki chudy, więc postanowiłem przytyć. Oczywiście po to, żeby dalej pchać kulą - śmieje się mistrz olimpijski w pchnięciu kulą. - Już teraz czuję, że mi to pomaga. Poszło w mięśnie, a nie w tłuszcz. Wierzę, że przełoży się jeszcze na wyniki. Oczywiście w tej konkurencji nie decyduje ślepa, brutalna siła, ale kiedy patrzę na mistrza świata Cantwella, to myślę, że daje ona sporo. Amerykanin technicznie jest słaby.
Przeczytaj koniecznie: Halowe MŚ: Tomasz Majewski wraca bez medalu. Ma kaca!
"SE": - Widać, że leży panu ten Cantwell na wątrobie...
- On jest zdecydowanie numerem jeden na świecie. W tym roku nikt go nie pokonał, a po raz ostatni przegrał... ze mną, osiem miesięcy temu (na mityngu w Słowacji - przyp. red.). Chcę się na nim odegrać w cyklu Diamentowej Ligi. Sezon zimowy miałem słabszy, w mistrzostwach świata w hali byłem dopiero piąty, przeszkodziło dwukrotne naciągnięcie pleców. Inny mój cel to tytuł mistrza Europy.
- Plecy przestały boleć?
- Tak, trenuję normalnie. Doszedłem do dobrego poziomu wytrenowania i mam nadzieję, że wyrazi się to w tym, że kula będzie dalej latać. Nie przeszkadza mi to, że zamiast trenować w słońcu pod Barceloną, z powodu pyłu wulkanicznego wylądowałem w Spale, gdzie jest chłodniej i część treningów trzeba realizować pod dachem.
- Czyżby marzyła się panu plaża?
- Nie, nie jestem fanem opalania się. Pływam też słabo.
Patrz też: Mamed Chalidow: Jestem największym kozakiem w Europie
- Stał się pan droższy dla organizatorów mityngów?
- Ani droższy, ani tańszy niż rok temu. A każdemu życzę takiego sponsora, jak mój koncern paliwowy.
- Jeździ już pan na benzynie i oleju Orlenu?
- Nie, bo nadal nie mam jeszcze samochodu, jeżdżę metrem w Warszawie. Ludzie mnie rozpoznają na ulicy jak dawniej i jest to niezwykle miłe.