"Super Express": - Michał Kwiatkowski walczy bez kompleksów z największymi gwiazdami kolarstwa...
Zenon Jaskuła: - On dopiero uczy się zawodowego peletonu, a już jest niezły. Szybko wyrósł na drugą - po Marku Cavendishu - postać Omegi Pharmy Quick-Step. Już się go boją. To bardzo dobrze.
- Kwiatkowski to najlepszy polski kolarz?
- To się okaże po Pirenejach. Jak przetrwa w górach i za wiele nie straci do prowadzących, to jest kozak. Nie wiem, kto jest najlepszy: Kwiatkowski, Niemiec czy Majka? W każdym razie to dobrze, że znów jest głośno o polskim kolarstwie. Dawniej, jak po Warszawie ktoś jechał na rowerze, to śmiano się z niego i mówiono - biedak. A teraz robi się to modne.
- Polscy kolarze są rewelacją najważniejszych wyścigów, bo w końcu zaczęto walczyć z dopingiem?
- Na pewno. Choć nie byłbym taki pewien, czy wszystko jest już tak kryształowo czyste. Na pewno są tacy, którzy jakoś się wspomagają. Taki Di Luca, kompletny wariat, który brał EPO podczas Giro. To tak jakby wypić dwie setki i wsiąść do samochodu.
- Panu nigdy nie proponowano "szprycy"?
- Za moich czasów nie działo się to na tak masową skalę jak za czasów Armstronga. U nas przychodził lekarz, wybierał sobie liderów z każdej drużyny i proponował "współpracę". Mnie to nigdy nie interesowało. Ja byłem uzależniony od treningu. Poza tym zwyczajnie byłoby mi żal wydać 50 tysięcy dolarów rocznie na doping. Zdarzało się, że tacy "koksiarze" po treningu mieli dość, a ja mogłem jechać dalej. Po 250 km dziennie.
- Co się z panem dzieje? Zniknął pan z życia publicznego. Nie ciągnie pana do trenerki?
- Czekam, aż zmieni się generacja działaczy i sportowe moherowe berety kurczowo trzymające się stołków odejdą na emeryturę. Pracuję w nieruchomościach, zdrowo żyję, jeżdżę rekreacyjnie, po 40-50 km i czekam aż wreszcie do głosu dojdzie znająca się na rzeczy grupa byłych utytułowanych kolarzy. Wtedy wrócę.