Kariera Gołoty rozpoczęła się w barwach Legii Warszawa. Już wtedy - jeszcze jako nastolatek - wydawał się naturalnym materiałem na mistrza. Wielki, silny i niespotykanie szybki. W 1985 został wicemistrzem świata juniorów. Rok później - mistrzem Europy. Szczyt kariery amatorskiej przypadł jednak na rok 1988. Zdobył wtedy - walcząc w wadze ciężkiej - brązowy medal na igrzyskach olimpijskich w Seulu. Złoto przegrał w półfinale pechowo. Rozciął łuk brwiowy podczas pojedynku z Koreańczykiem Hyun Man Baikiem.
Zawodową karierę rozpoczął dopiero cztery lata później. W USA. Z Polski uciekał. Miał trafić do aresztu w związku z pobiciem. Za oceanem jego kariera nabrała jednak rozpędu. Jak zaczął obijać przeciwników na początku 1992 roku, tak skończył dopiero 4,5 roku później. W tym czasie stoczył 28 walk (!) i szybko stał się idolem amerykańskich kibiców. Po ostatniej bitwie z Danellem Nicholsonem dostał wreszcie prawdziwą szansę. Kontrakt na walkę z Riddickiem Bowe - bodaj najlepszym, obok Mike'a Tysona, bokserem wagi ciężkiej lat 90. XX wieku.
I zadziwił świat. Jak wspominał po latach Evander Holyfield, Gołota był jedynym bokserem, który potrafił stanąć naprzeciw Bowe'a i zacząć go obijać. Nikt inny tak nie potrafił. Polakowi nie dość, że nie sprawiało to problemów, to jeszcze postanowił zakończyć walkę na swoich warunkach. Prowadząc zdecydowanie na punkty... został zdyskwalifikowany za obijanie jąder przeciwnika.
Mimo to dostał szansę rewanżu. Niestety, pięć miesięcy później Polak znowu nie był zainteresowany zwycięstwem, tylko prawdziwym zdewastowaniem rywala. I - podobnie jak wcześniej - sędziowie nie pozwolili mu dokończyć walki. Po latach prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski wspominał, że zapytał później Gołotę o nieszczęsne walki z Bowe'em i powody, dla których bił Amerykanina poniżej pasa: - Szczerze? Wkur... mnie.
A po Riddicku Bowe przyszedł wreszcie czas na walkę o pas mistrzowski. W Atlantic City Polak miał się zmierzyć z Lennoxem Lewisem. I nie wytrzymał presji. Dał się łatwo obić brytyjskiemu mistrzowi.
Dwa lata później "Endrju" sukcesu był jeszcze bliżej. Michael Grant dwa razy leżał już w I rundzie na deskach po uderzeniach "Ostatniej nadziei białych". W 10. jednak to on padł. I postanowił nie dyskutować z arbitrem, przez co oficjalnie został... znokautowany.
20 października 2000 roku USA wstrzymało oddech. Dwóch największych brutali wagi ciężkiej miało stanąć na jednym ringu. Andrzej Gołota i Mike Tyson. I faktycznie - pojedynek skończył się nietypowo. Amerykanin zaatakował, Polak cofnął się do defensywy, a po trzeciej rundzie... opuścił pole bitwy i udał się do szatni. Kibice nie kryli oburzenia, ale później okazało się, że Tyson w momencie pojedynku był po wpływem zakazanych środków. I walkę unieważniono.
Polak trzy lata nie wracał na ring. Gdy wrócił, otarł się o pas mistrzowski. Najpierw zremisował z Chrisem Byrdem:
Później poległ z Johnem Ruizem, choć to rywal dwa razy leżał plecami na dechach. Sędziowie uznali jednak, że Polak na tytuł nie zasłużył:
A na koniec stworzył jeszcze nową jednostkę czasu. "Gołotkę" równą 53 sekundom. Zwracamy uwagę na komentatora: wtedy Polak też miał kończyć karierę:
KLIKNIJ: Polub Gwizdek24.pl na Facebooku i bądź na bieżąco!
ZAPISZ SIĘ: Codzienne wiadomości Gwizdek24.pl na e-mail