Ciężko zliczyć, ile razy już Conor McGregor zapowiadał zakończenie kariery, czy też koniec walk dla UFC. Irlandczyk uwielbia budować napięcie i tym razem też mu się to udało. Bo na jego powrót do amerykańskiej federacji mieszanych sztuk walki czekali wszyscy. Tradycyjnie już Irlandczyk był bardzo pewny swego przed ponownym występem w UFC, bo w zasadzie zawsze wiedział, na co go stać.
Jego rywalem był Dustin Poirier. Panowie spotkali się już w klatce niespełna sześć lat temu. Wówczas lepszy okazał się Irlandczyk, który bardzo szybko rozprawił się z rywalem, bo już w pierwszej rundzie wygrał pojedynek. Również i obecne starcie nie trwało długo, choć wszystko "przeciągnęło się" do drugiej rundy. W pierwszych pięciu minutach dominował McGregor.
Irlandczyk zadał kilka znaczących ciosów i aż dziw brał, że Poirier zdołał je ustać. Wydawało się, że pojedynek może mieć bardzo podobny przebieg do pierwszego starcia. Ale w drugiej rundzie wszystko się zmieniło, a ogromny wpływ miały na to niskie kopnięcia. McGregor został strasznie "skopany", a w dodatku do jego szczęki doszło kilka niesamowicie mocnych ciosów.
Kluczowe znaczenie miał przede wszystkim lewy sierpowy, który zamroczył McGregora. Amerykanin poszedł wówczas "za ciosem" i nie odpuścił przeciwnikowi nawet na moment. Zaczął bezlitośnie go okładać, aż posłał go na deski. Sędzia nie miał innego wyjścia i musiał zakończyć pojedynek, który zakończył się zwycięstwem Poiriera. Dla McGregora była to pierwsza porażka przez nokaut w całej karierze.