Justyna Kowalczyk - piękna i silna biegaczka narciarska - ZDJĘCIA

2012-01-14 19:46

Mizernej sylwetki, wątła i bardzo chorowita. Przez pierwsze miesiące po narodzinach rodzice walczyli o jej życie. Pokonali zapalenie płuc i inne słabości. Dzisiaj narciarska biegaczka numer jeden Justyna Kowalczyk (29 l.) imponuje mocą mięśni i fantastyczną wydolnością.

Nikt o słabym zdrowiu nie ma prawa wygrać trzy razy z rzędu prestiżowego cyklu Tour de Ski, kończącego się nienormalnym nawet dla zawodowców podbiegiem pod stok alpejski. Ale kiedy 29 lat temu mała Justynka przychodziła na świat, nic nie zapowiadało, że zostanie tytanem sportu...

Urodziła się 19 stycznia 1983 roku jako czwarte dziecko Janiny i Jana.

3 km w górę i w dół

W rodzinnej wsi Kasina Wielka już jako 3-latka przeszła mocny trening wytrzymałości. Nieprzyjęta do przedszkola przez dwa lata chodziła z ojcem na Śnieżnicę, gdzie pan Józef pracował jako kierownik schroniska turystycznego. Codziennie po 3 kilometry w górę i w dół.

Jako dziecko narty przypinała tylko na zajęcia WF. Wystartowała jednak także w szkolnych zawodach. Talent "wyskoczył" w roku 1995. W sprawdzianie lekkoatletycznym wyprzedziła następną dziewczynę prawie o sto metrów. Trafiła do szkoły sportowej i do klubu Maraton w Mszanie Dolnej.

Już po roku treningów w klubie Justyna dawała łupnia starszym koleżankom. A ten, który ją zachęcił do sportu, trener Stanisław Mrowca musiał ją powściągać w treningu, bo ona zawsze chciała robić więcej.

Patrz też: Justyna Kowalczyk: - Kolano trzeba operować, ale po sezonie

W internacie była "fala"

Po rodzicach odziedziczyła wytrwałość. Bardzo jej się przydała, gdy w roku 1997 wybrała liceum sportowe w Zakopanem. W internacie doznała wiele przykrości od starszych koleżanek, które traktowały ja tak jak traktuje się żołnierzy pierwszego rocznika w wojsku. Po dwóch dniach takiej "fali" uciekła do domu. Powróciła, chociaż prześladowania skończyły się dopiero po kilku miesiącach, gdy została mistrzynią Polski młodzików.

Wielki sport i wielka praca zaczęły się, gdy trener Aleksander Wierietielny (65 l.) powołał ją do kadry narodowej. Pierwsze sukcesy przyszły w MŚ juniorów 2003 (srebro) i MŚ młodzieżowców 2004 (złoto i brąz). Była głodna sukcesów. I gotowa do wyplucia płuc, aby je osiągnąć. Rzucała się od startu naprzód i często nie wytrzymywała swojego tempa. Spadała na dalsze pozycje. Ale do mety dobiegała. W lutym 2005 roku wystartowała w mistrzostwach świata w Oberstdorfie. Co start, to miejsce w czołowej piętnastce, a na koniec wspaniała gonitwa na 30 km ze startu wspólnego. Na metę wpadła jako czwarta, zresztą za Norweżką Marit Bjoergen (32 l.), która wkrótce stanie się jej najtrudniejszą rywalką. I wdarła się do światowej czołówki.

Lekarstwo z dopingiem

Ale po sezonie okazało się, że po styczniowych zawodach w tym samym Oberstdorfie w jej moczu wykryto niedozwolony steryd anaboliczny. Był on zawarty w lekarstwie przeciwzapalnym. Nigdy nie zostało wyjaśnione, dlaczego nie zgłoszono tego wcześniej agencji antydopingowej, choć dopuszcza to procedura. Narciarka dostała dwuletnią dyskwalifikację. Dzięki skróceniu kary na wniosek PZN, w styczniu 2006 r. doczekała się podium PŚ. Zajęła 3. miejsce w biegu na 10 km st. klasycznym. Tuż za nią była... Bjoergen. Miesiąc później w Pragelato po raz pierwszy wystartowała w igrzyskach. Na trasie 10 km upadła i zemdlała podczas zjazdu. Przyznała się, że niewiele zjadła na śniadanie, co mogło spowodować niedobór cukru w organizmie. Kilka dni później twarda góralka dała popis w końcówce biegu na 30 km. 3 km przed metą na podbiegu rozerwała stawkę i prowadziła do początku ostatniej prostej. Ostatecznie dowiozła do mety brąz.

Gwiazda numer jeden

Potem worek z sukcesami się otworzył. Kowalczyk traktowana już była jako naturalna kandydatka do medali najważniejszych imprez. Podczas kolejnych mistrzostw świata - w Libercu (2009) - zdobyła dwa złota i brąz. W igrzyskach olimpijskich w Vancouver w 2010 r. była polską gwiazdą numer jeden, a jej bieg na 30 km, który wygrała na kilkunastu ostatnich metrach po pasjonującym finiszu z Bjoergen, wprawił kibiców w ekstazę. Do kraju wracała z trzema medalami - każdego koloru. - Jestem spełniona - mówiła wtedy, chociaż wiadomo było, że kolejne cele czekają.

Równolegle były kolejne triumfy w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. W marcu 2011 roku dziewczyna z Kasiny - jako druga kobieta w historii biegów narciarskich - zgarnęła trzecią z rzędu Kryształową Kulę. "Przy okazji" były jeszcze trzy medale MŚ w Oslo, choć - za sprawą piekielnie mocnej Bjoergen - bez tego z najcenniejszego kruszcu.

Zdrowa kontra chore

Rywalizacja z norweskimi biegaczkami, które Justyna i jej trener nazywają "chorymi" (bo legalnie przyjmowały leki na astmę, które były na liście środków dopingujących), nabrała tempa. Kiedy Bjoergen, Johaug i ich koleżanki z kadry rozpoczęły obecny sezon od pewnych zwycięstw, a Kowalczyk lądowała na dalszych miejscach, do serc polskich kibiców wdarł się niepokój. Okazało się, że Wierietielny i jego podopieczna idealnie wyliczyli, kiedy ma przyjść wielka forma.

Podczas Tour de Ski 2011/2012 Justyna dała popis, w każdym starcie była na podium i na morderczej górze Alpe Cermis ostatecznie udowodniła, że w najtrudniejszych biegach Bjoergen nie ma z nią szans.

- Może pan porównać Justynę do Marit? - spytaliśmy niedawno Wierietielnego. - Justysia zawsze jest najlepsza - powtarza szkoleniowiec. - A przede wszystkim jest dziewczyną zdrową. W Norwegii mnóstwo ludzi uprawia biegi od dziecka. Ale z tej wielkiej masy biegaczy w kadrze narodowej wszyscy są chorzy. Aż dziw, że nie mogą znaleźć zdrowych, jak Justyna, która nie ma ani astmy, ani ADHD, ani innych przypadłości. A czy jej nie zamęczę? Raczej ona potrafiłaby zamęczyć mnie niż ja ją (śmiech). Ot, choćby kiedy mówię, że będziemy trenować dwie godziny, a ona powiada, że cztery. Dla mnie to za dużo.

Nasi Partnerzy polecają
Najnowsze