Po igrzyskach olimpijskich w Calgary Eddie Edwards otrzymał pseudonim "Orzeł". Dość prześmiewczy, ale dla wielu i tak stał się bohaterem. Brytyjczyk pokazał się całemu światu, choć nie miał żadnych szans w starciu z rywalami. Od 1988 roku minęło już sporo czasu, ale fani wciąż go pamiętają. Gdy pojawił się w mieście swojej sławy, by promować miasto w walce o zimowe igrzyska w 2026 roku od razu ruszył na skocznię. W obecności kilkuset kibiców oddał trzy skoki - wylądował na osiemnastym, trzydziestym ósmym i siedemdziesiątym metrze.
- To ulga, duża ulga. Chciałem skoczyć 90 metrów, ale rezygnuję, będąc na szczycie. Wciąż jestem w jednym kawałku i czuję się szczęśliwy - powiedział 53-latek w rozmowie z "The Guardian". - Ci wszyscy ludzie krzyczący "Eddie, Eddie" sprawiły, że wróciły do mnie wspomnienia sprzed dwudziestu dziewięciu lat. To mi dało siłę i pewność siebie, by usiąść na belce i ruszyć. Ze skakaniem jest trochę jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina, a przynajmniej nie całkiem - dodał Edwards.