Awans do finału Marina Cilicia można było uznać za pewnego rodzaju niespodziankę. Kibice i eksperci spodziewaliby się tam raczej Rafaela Nadala, Stana Wawrinki czy Novaka Djokovicia, ale każdy z nich odpadał we wcześniejszych rundach. Dla Chorwata samo dotarcie do tego szczebla Wimbledonu było dużym sukcesem. Dość powiedzieć, że w przeszłości tylko raz wygrał wielkoszlemowy turniej - w 2014 roku US Open - i zaledwie dwukrotnie grał w finałach. A w najważniejszym meczu na trawiastych kortach w Londynie trafił na największego giganta tenisa ostatnich lat - Rogera Federera.
Rozstawiony z trójką Szwajcar od początku dominował. Nie zajęło mu dużo czasu złapanie odpowiedniego rytmu, ale w skutecznej grze wyraźnie pomagał mu sam Cilić, którego zjadały nerwy. Chorwat popełniał bardzo proste błędy, wyrzucał piłki w aut czy trafiał w siatkę w pozornie prostych sytuacjach, a w wielu przypadkach jedynym zadaniem Federera było po prostu trafianie w kort i czekanie na pomyłkę rywala. Gdy po pierwszym słabym secie w drugim Cilić przegrywał już 0:3 w przerwie między gemami nagle... zaczął płakać. Z jego gry nie wynikało, by doskwierał mu jakiś problem fizyczny, dlatego można było wnioskować, że przytłoczył go ciężar tego meczu. Chorwatowi udało się jednak podnieść i choć przegrał partię aż 1:6, to się nie poddał.
Co szczególnie było widać w ostatnim secie, w którym Federer triumfował, ale już "tylko" 6:4. Szwajcar po raz ósmy w historii wygrał Wimbledon, a tym samym stał się samodzielnym rekordzistą. Żadnemu tenisiście w historii nie udała się taka sztuka. Co więcej w tegorocznej imprezie Szwajcar nie stracił ANI JEDNEGO seta. A to wszystko w wieku 35 lat.
MARIN CILIĆ (Chorwacja, 7) - ROGER FEDERER (Szwajcaria, 3) 3:6, 1:6, 4:6