Ten mecz mógł się skończyć wygraną Cavaliers w regulaminowym czasie, ale wtedy kibice obejrzeli kuriozalne zagranie J.R. Smitha z Cleveland. Do końca czwartej kwarty brakowało 4,7 sekundy. Koszykarz Cavs George Hill właśnie spudłował drugi rzut wolny i na tablicy widniał remis 107:107.
Piłka trafiła w ręce Smitha, który mógł dobić albo podać do nieobstawionego Jamesa. Zamiast tego wybiegł z nią daleko za obwód i przytrzymał – tak jakby to „Kawalerzyści” prowadzili i chcieli utrzymać wynik. LeBron krzyczał do kolegi, by podał mu lub innemu partnerowi. Na próżno. Kwarta się skończyła, doszło do dodatkowych 5 minut, w których Warriors zdobyli pierwsze 7 pkt i odskoczyli na dobre, wygrywając mecz.
Doświadczony J.R. dziwnie po meczu tłumaczył to, co się stało. Raz mówił, że wiedział o remisie, ale liczył, iż ktoś za chwilę poprosi o czas dla Cavaliers, by potem podać zupełnie inną wersję: sądził, że Cleveland prowadzi i czekał aż zostanie sfaulowany przez rywali. Tak usprawiedliwiał również podopiecznego trener Tyronn Lue. To zresztą jedyne logiczne wytłumaczenie zachowania Smitha.
Dość, że kolejny kapitalny mecz LeBrona (51 pkt, 8 zbiorek, 8 asyst) poszedł praktycznie na marne. Po raz pierwszy w finale NBA zdarzyło się, by przegrał zespół koszykarza, który zdobył co najmniej 50 pkt.
Przy okazji – LeBron zamieszał już przed meczem. Do hali przyszedł w takim stroju:
– Mieliśmy szczęście – nie ukrywał po spotkaniu trener Golden State Steve Kerr, w którego drużynie błyszczeli jak zwykle Stephen Curry (29 pkt, 6 zbiórek, 9 asyst) i Kevin Durant (27 [pkt, 9 zbiórek, 6 asyst). Drugi mecz finału w niedzielę, 3 czerwca, ponownie w Oakland.