- Nie patrzę na statystyki, nawet nie bardzo wiedziałem, które zajmuję miejsce na świecie - zastrzega się Lewandowski. - Ważniejsze dla mnie jest to, że w dwóch prestiżowych mityngach mijałem metę jako drugi, przed tymi, którzy według tabeli są szybsi ode mnie.
"SE": - Ale nie wymienia się pana w gronie faworytów mistrzostw świata w Daegu. Tak jak przed ME 2010...
- Wtedy wieszano mi na szyi złoty medal już przed zawodami. Czułem ogromną presję. Ale wytrzymałem ją. W tym roku presji nie ma i powinno mi to pomóc.
Marzy mi się, aby wejść do finału. A jak się to uda, to wtedy wszystko możliwe. Wolałbym tylko, żeby biegi w Daegu odbywały się w szybkim tempie, bo wtedy nie ma przypadkowości, przepychanek, upadków.
- Do tego potrzebna jest odpowiednia wytrzymałość...
- Powinna być, bo wyjątkowo długo przygotowywałem się trenując w górach USA, RPA i Szwajcarii, w sumie prawie cztery miesiące. I jeszcze miesiąc pobytu w Kenii, gdzie też jest wysoko.
- Co dały panu treningi w Kenii?
- Po pierwsze, wzmocniły mnie psychicznie. Tamtejsza bieda, ale i szacunek człowieka dla człowieka to dla mnie lekcja pokory. A fizycznie - treningi w bardzo pofałdowanym terenie, wciąż z góry i pod górę, dają bardzo dużą siłę naturalną. Afrykanie nie ćwiczą w siłowni. A ja ich wzorem nie przerzucam żelastwa, tylko siłę mięśni osiągam przez skipy (przebiegi z kolanami do góry lub piętami do pośladków - red.), mostki czy "brzuszki". Tak układa treningi mój trener i starszy brat, Tomasz, któremu ufam w stu procentach.