"Super Express": - Esch miał cię zmiażdżyć, znokautować i pożreć, ale to ty łatwo sobie z nim poradziłeś...
Mariusz Pudzianowski: - Może to tak łatwo wyglądało z trybun czy sprzed telewizorów. Ale te 4 miesiące potwornie ciężkich przygotowań do walki, to nie była łatwizna. Byłem świetnie przygotowany taktycznie, wiedziałem, że muszę bardzo uważać na jego ciężkie ręce, bo w stójce ten facet to maszyna. Zresztą dwa lewe proste "wyłapałem" na głowę i muszę przyznać, że je mocno poczułem. To stary wyga, 20 lat już boksuje i wiedziałem, że nie mogę wdać się w wymianę ciosów, bo takiego starego lisa na plewy się nie złapie, a już na pewno nie zrobi tego taki amator jak ja. Musiałem za wszelką cenę go obalić.
Przeczytaj koniecznie: Wszystko o KSW
- I to ci się udało. Łatwo było wywrócić takiego 200-kilogramowego kolosa?
- Oj, ciężko! Poczułem, ile waży. Na szczęście przed walką trenowałem z chłopakami, którzy ważą po 160-170 kg, więc mniej więcej wiedziałem, co mnie czeka. Ostatniej nocy oglądałem walki Escha, które przegrał z zawodnikami mojej postury. Oni walczyli tak samo jak ja - lewy, ucieczka, kopnięcie, markowanie ciosu i w odpowiednim momencie obalenie. A w parterze "Butterbean" miał być bezbronny jak żółw. I był.
- Amerykanin twierdził jednak, że w parterze też sobie z tobą poradzi. Ostatnio walcząc na ziemi, pokonał Brazylijczyka Zuluzinho...
- Tak, ale Zuluzinho to taki sam kolos jak Esch - tak samo ogromny i tak samo wolny. Ja jestem dużo szybszy i wiedziałem, że to wykorzystam.
- Esch kpił z ciebie, że bijesz się jak dziewczynka. Przeprosił cię po walce?
- Pogratulował mi i powiedział, że widać, że przez te 4 miesiące ciężko pracowałem, bo zrobiłem duże postępy i jeśli dalej będę się tak rozwijał, to będzie bardzo dobrze.
- Po swoim debiucie i błyskawicznej walce z Marcinem Najmanem zapowiadałeś, że chcesz być mistrzem świata. Podtrzymujesz te deklaracje?
- Teraz chcę po prostu tydzień odpocząć, a potem znów wrócić na salę i ciężko trenować. Nie wiem, jak to wszystko się potoczy. Moi trenerzy nauczyli mnie pokory i wybili mi z głowy przechwałki i czczą gadaninę.
Patrz też: Błachowicz podbije USA?
- Po majowej porażce z Timem Sylvią było w tobie dużo sportowej złości...
- Tak, bo gdyby Sylvia mnie załatwił gongiem na głowę, kopnięciem czy dźwignią, łatwiej by mi było taką porażkę zaakceptować. Ale nie mogłem się pogodzić z tym, że przegrałem, bo zabrakło mi sił. Dlatego obiecałem sobie, że będę miał taką kondycję, że to ja będę zamęczał rywali.