"Super Express": - Z wielkim entuzjazmem opowiada pan o Tour de France...
Przemysław Niemiec: - bo udział w nim to marzenie każdego kolarza. Za długo czekałem na jego spełnienie, by teraz zrezygnować. Gdybym nie wystartował w jubileuszowej setnej edycji tej imprezy, żałowałbym tego do końca życia.
- Wytrzyma pan? Zregenerował pan siły po morderczym trzytygodniowym Giro d'Italia?
- Po Giro zabrałem żonę i synka do Włoch. Przez sześć dni nawet nie dotykałem roweru. Włoska kuchnia, zwiedzanie, totalne lenistwo. Podładowałem akumulatory, bo teraz u siebie na Podbeskidziu bez problemów pokonuję codziennie po 150 km.
- Odpoczynku nie przerywały kontrole antydopingowe?
- Kontrolerzy potrafią zapukać do drzwi przed szóstą rano. Przez ostatnie trzy lata miałem ponad czterdzieści testów krwi i moczu. Ale teraz, kiedy każdy kolarz ma paszport biologiczny, dokładnie nas monitorujący, to i kontrole nie są tak niespodziewane. Zresztą, można się do nich przyzwyczaić.
- Jak wygląda menu kolarza w trakcie wyścigu?
- Mamy dwa bidony z wodą i napojami energetycznymi, a w kieszonkach takie malutkie bułeczki z dżemem lub z szynką. Tym się żywimy na trasie. Batony energetyczne jemy dopiero pod koniec ścigania, gdy zaczyna brakować sił.
- Kolarze są przesądni?
- Ja nie mam żadnych amuletów. Jestem wierzący, więc wyścig zaczynam od przeżegnania się. Poza tym na łańcuszku noszę złotą blaszkę z wygrawerowanymi imionami żony i syna. Czuję się lepiej, gdy chociaż w tak symboliczny sposób mam ich przy sobie. Wierzę, że w Tour de France też mi pomogą.