"Super Express": - Przyznał nam pan, że siatkarze przegrali mundial mentalnie, ale w czasie zgrupowań i mistrzostw nie chciał korzystać z usług psychologa. Może to był błąd?
Daniel Castellani: - Sesje terapeutyczne to nie wszystko, tym bardziej że psycholog najczęściej nie jest w stanie ogarnąć wszystkich aspektów, samego ducha sportu. Tu widzę raczej rolę trenera, który ma odpowiednio umotywować drużynę. Moim zdaniem to szkoleniowiec potrafi najlepiej połączyć trening fizyczny z mentalnym.
- Ale chyba się to panu nie udało, skoro po klęsce z Brazylią zespół jeszcze bardziej pogrążył się z Bułgarią?
- Problem w tym, że nie chodziło o jednego czy dwóch graczy. Miałem do czynienia z czymś o wiele poważniejszym, kompletnym paraliżem całej drużyny. Nawet zwykle opanowany i twardy Marcin Możdżonek miał kompletnie zagubiony wzrok. Cały zespół się zablokował. Nie starczyło czasu, żeby coś z tym zrobić.
- Czy podczas przygotowań zrobił pan coś, czego nie powinien albo czegoś ważnego nie wykonał, zaniedbał jakiś element?
- Nie widzę dzisiaj nic, co mógłbym zrobić inaczej w przygotowaniach. Wszystko wyglądało w porządku. Siatkarze sami przychodzili do mnie pełni wiary. Twierdzili, że nie czują się gorsi ani od Kuby, ani od Brazylii. Zwykle trzeba im wbijać do głowy poczucie własnej siły, ale tym razem sami czuli się mocni. Przy takim podejściu trudno było się czegokolwiek obawiać.
- A może za bardzo odpuścił pan niektórym graczom? Za pańskiego poprzednika, Raula Lozano, przed mundialem nikt by nie dostał urlopu.
- To nie wojsko. Do każdej drużyny trzeba podejść inaczej. Ja daję więcej swobody, jednocześnie jednak wymagając od zawodnika odpowiedzialności za to, co i jak robi. Mnie interesuje współpraca z podopiecznymi i wyzwolenie w ten sposób ich kreatywności. Tak wygląda moja filozofia i chyba nie jest taka kiepska, skoro rok temu zdobyliśmy złoto mistrzostw Europy. Polacy są zdyscyplinowani, a na przykład Argentyńczycy podchodzą do pracy na zbyt dużym luzie i trzeba ich mocno pilnować. Nikt z powołanych nie nadużył mojego zaufania
- Co się stało z Mariuszem Wlazłym? Czy zawodnik w tak słabej formie powinien pojechać na mistrzostwa świata?
- To coś niewytłumaczalnego. W trakcie przygotowań udało się go doprowadzić do dobrej dyspozycji fizycznej i sportowej. Grał coraz lepiej, do tego stopnia, że w pewnym momencie drugi atakujący Piotrek Gruszka podszedł do mnie i powiedział: "Trenerze, jeśli Mariusz będzie w takiej formie, to nie ruszę się z ławki przez całe mistrzostwa". Na początku mistrzostw myśleliśmy, że kłopoty Wlazłego są chwilowe i że go odzyskamy. Potem jednak gasł w oczach i to była już równia pochyła.
- Zastanawia się pan, co by było, gdybyśmy celowo przegrali mecz z Serbią, która uległa nam w grupie, a dotarła właśnie do półfinału?
- Odpowiem tak: kiedy spaceruję po Warszawie, zaczepiają mnie kibice. Gdy nastawiam się już, że usłyszę jakieś niemiłe słowa, klepią mnie po plecach i mówią: "Dziękujemy, że nie chcieliście przegrać i daliście z siebie to, co było możliwe". Niby gra się po to, żeby zdobyć medal, ale są w życiu ważniejsze rzeczy niż zwycięstwo za wszelką cenę. Dlatego uważam, że ten mundial dał mi również najpiękniejsze uczucie w karierze: mam czyste sumienie, że nie pozwoliłem siatkarzom brać udziału w tej tragikomedii, z którą mieliśmy do czynienia we Włoszech.