"Super Express": - Ile razy byłeś w Japonii?
Krzysztof Ignaczak: - Chyba cztery.
- To pewnie wiesz, jak wytrzymać tam prawie miesiąc i jeszcze zagrać bardzo dobry turniej.
- To katorga dla organizmu. Zmęczenie psychiczne i fizyczne się nawarstwia, a najgorsze jest oczekiwanie na pierwszy mecz. A potem, jak już zawody ruszą, brakuje czasu na regenerację. Bez równorzędnej czternastki graczy nie ma co marzyć o dobrym wyniku.
- 4 lata temu przetrwaliście i zajęliście drugie miejsce dające awans olimpijski.
- Ale kiedy rozgrywane są ostatnie mecze, zawodnicy padają już jak muchy. Pamiętam, że nasze finałowe spotkania w 2011 roku to było dogorywanie.
- Zaczynamy od Tunezji, czyli rywala lżejszego kalibru. To dobrze?
- Na pewno, przede wszystkim z punktu widzenia napięcia, jakie jest w chłopakach, którzy nie mogą się doczekać startu imprezy. Lepiej nie spotkać się od razu z potentatem. Tylko cały czas trzeba mieć w tyle głowy, że nie ma mowy o najmniejszej dekoncentracji. Każdy stracony punkt może być w ostatecznym bilansie arcyważny. Dla mnie to, że mistrz świata w ogóle musi się kwalifikować na igrzyska, to nieporozumienie, ale skoro federacja promuje siatkówkę z innych kontynentów niż najmocniejsza Europa, to nie ma wyjścia.
Zobacz: Puchar Świata: Artur Szalpuk nowym DIAMENTEM Stephane'a Antigi?
- Kto będzie walczył o dwa miejsca dające kwalifikację olimpijską?
- Ktoś z czwórki Polska, USA, Włochy, Rosja. Mecze z tymi przeciwnikami nabierają szczególnej wagi. Nie lekceważyłbym Kanady i Argentyny. I mam nadzieję, że Iran nie obudzi się z letargu. Szykuje się nam mordercza przeprawa, konie będą padać po drodze. Dobrze, że Stephane Antiga ma kogo wybierać i wprowadził do akcji młodych, choć uważam, że mógłby ich ogrywać jeszcze mocniej
- Siatkarze zapamiętają coś z Japonii poza halą i hotelem?
- Nawet powinni. Siedzenie w jednym miejscu jest zabójcze dla samopoczucia. Muszą wychodzić na miasto. Zawsze to robiliśmy w Japonii, żeby odciąć się na chwilę od myślenia o siatkówce. To nie jest Wenezuela, gdzie ostrzegano przed porwaniami. Atrakcji turystycznych może aż tak dużo w Japonii nie oglądaliśmy, ale pamiętam wizytę w ośmiopiętrowym domu towarowym z samą elektroniką. Ze trzy dni zabrało obejrzenie wszystkiego. Ogólnie to dziwny kraj, z podobnymi do siebie ludźmi, tak samo ubranymi i tak samo się kłaniającymi. Tak jest w dzień, bo w nocy różne kolorowe cudaki wychodzą na ulicę i odreagowują codzienną szarzyznę.