- Widok był koszmarny - nagle opel zaczął się ślizgać, groźnie dachować, a potem wpadł do rowu. To trwało ułamki sekund - opowiada "Super Expressowi" Kołodziej. - Wiadomo, że nieczęsto zdarzają się takie sytuacje, więc byłem w małym szoku. Od razu jednak ochłonąłem, zatrzymałem samochód i chciałem pomagać.
Żużlowiec Unii Leszno poprosił towarzyszącego mu kolegę, by zadzwonił po pogotowie, a sam pobiegł w kierunku miejsca wypadku.
- W rozbitym samochodzie były uwięzione cztery osoby: małżeństwo i dwoje małych dzieci - opowiada żużlowiec.
- Na szczęście cały czas siąpił deszcz, więc raczej nie było niebezpieczeństwa, że auto się zapali lub wybuchnie. Niestety, kiedy złapałem za klamkę, okazało się, że drzwi są zaklinowane. Bałem się, że będzie problem, bo auto było trzydrzwiowe. Postanowiłem wyrwać do góry drzwi od strony kierowcy - na szczęście były obluzowane po wypadku i udało się. Potem pomogłem pasażerom wydostać się z pojazdu i towarzyszyłem im aż do przyjazdu karetki - relacjonuje "Kołdi".
Przeczytaj koniecznie: Novak Djoković wygrał z Rafaelem Nadalem!
Zdaniem Kołodzieja, najtrudniejsze nie było wcale wyrywanie drzwi, ale... uspokajanie roztrzęsionych pasażerów.
- W takiej chwili każdy byłby w szoku. Dziewczynkę strasznie bolała głowa, bo nabiła sobie wielkiego guza, a chłopiec był tak roztrzęsiony, że dobrych kilka minut trwało, zanim przestał płakać. Aby dać dziecku trochę radości, podarowałem chłopakowi moją klubową koszulkę. Oprócz tego musiałem... uspokoić małżeństwo, które zaczęło kłócić się po wypadku - opisuje Kołodziej, który twierdzi, że nie czuje się żadnym bohaterem.
- W ogóle to jestem wkurzony, że wszyscy się o tym dowiedzieli. Przecież każdy na moim miejscu tak by się zachował. Uczestnik wypadku sam sobie nie pomoże, bo jest spanikowany. Fajnie, że na coś się przydałem - uśmiecha się skromnie żużlowiec.