Data 6 lutego 2011 roku na zawsze wyryła się w pamięci kibiców krakowianina. Tego dnia Kubica brał udział w rajdzie Ronde di Andora, który odbywał się we Włoszech. Na jednym z ostrych zakrętów samochód prowadzony przez Polaka wypadł z trasy i uderzył w barierkę energochłonną. Ta była jednak źle zamocowana i zamiast pomóc, mogła doprowadzić do ogromnej tragedii.
Metal wbił w się samochód po stronie kierowcy. Kubica był w bardzo poważnym stanie i jego życie było zagrożone. Lekarze stanęli jednak na wysokości zadania i udało się uratować Polaka. Nie obyło się jednak bez konsekwencji. Poważnie ucierpiała jego prawa ręka, która nigdy nie odzyska już pełnej sprawności. Do feralnego dnia wrócił pilot Kubicy, Jakub Gerber w rozmowie z portalem sport.pl.
Wypadek odcisnął na nim ogromne obciążenie psychiczne. - Nie ukrywam, że jakiś czas po wypadku bałem się jeździć jako pilot. Bałem się konsekwencji kolejnej kraksy. Do samego wypadku wydaje ci się, że nic nie grozi, szczególnie jeśli jest to nowoczesna konstrukcja, jak ta w Skodzie Fabii S2000. Obciążenie psychiczne było na tyle duże, że jak później jeździłem na przykład z Leszkiem Kuzajem, to jednym okiem zerkałem znad notatek, co może się stać. Zwyczajnie się bałem - wyjawił.
Zdradził również dramatyczny stan, w jakim był jego przyjaciel. - Robert miał zgruchotane nadgarstek i nogę. Później okazało się, że ma też przeciętą tętnicę udową i błyskawicznie tracił krew. Widać było jak słabnie - przypomina tragiczne chwile Gerber. - Musiałem zadzwonić do ówczesnej partnerki Roberta i powiedzieć jej co się stało. To było bardzo trudne. Tłumaczyłem jej, że Robert jest w szpitalu, ma złamaną rękę, ale powinno być ok. Nie chciałem jej za bardzo przestraszyć - opowiedział pilot.