Bellof zginął 1 września 1985 na torze w Spa. Miał wtedy 27 lat i w kieszeni kontrakt z Ferrari. Jego ówczesna narzeczona Angelika Grohs (dziś 52 lata) wspomina, że Stefan chyba przeczuwał śmierć. - Coś zrobili z moim autem, zainstalowali nową tylną oś, aż trzy razy wyleciałem z toru. Mam jakieś cholernie złe przeczucie, właściwie nie chce mi się jechać w wyścigu - mówił Angelice.
Przeczytaj koniecznie: Federer rozbił Soderlinga
Mimo złego przeczucia jednak pojechał... po śmierć. Do tragicznego wypadku doszło na 75. okrążeniu, na zakręcie Eau Rouge. Bellof był wówczas na drugim miejscu, próbował z lewej strony wyprzedzić wyraźnie wolniejszego lidera Jacky'ego Ickxa. Niestety, Ickx też skręcił w lewo i porsche 962 Bellofa uderzyło w betonowy mur, potem zapaliło się.
- Dzisiaj na wyścigowych torach, na tak niebezpiecznych zakrętach jak Eau Rouge są strefy bezpieczeństwa wyłożone żwirem. Poza tym auta są wykonane z włókiem węglowych, twardszych niż aluminium, z którego budowano bolidy w czasach Bellofa. Dziś takie wypadki w F1 jak Bellofa nie kończą się śmiercią. Robert Kubica przeżył podobny wypadek na torze w Montrealu - mówi ekspert F1 Michael Schmidt.
Patrz też: Poszukują następcy Griszczuka
Bellof miał jednak pecha, że jeździł w Formule 1 ćwierć wieku temu. Po wypadku wielu ekspertów i kibiców obarczało Ickxa winą za śmierć Niemca. - Ickx nie był winien, to był los, splot nieszczęśliwych okoliczności. Trzy lata temu Jacky mnie odwiedził, on płakał, oboje płakaliśmy - wspomina Angelika Grohs.
Grohs ujawniła kilka dni temu "Bildowi", że gdy jeszcze Stefan Bellof żył, wielokrotnie miała sen, że siedzi na łące z narzeczonym i nagle on znika, a ona zostaje sama. - Po śmierci Stefana takie sny się skończyły - opowiada Angelika.