Oscar De La Hoya zakończył karierę!

2009-04-15 11:24

Oscar De La Hoya, ocierał łzy, ogłaszając na placu przed Staples Center w Las Angeles, tuż obok swojej statuy zakończenie, rozpoczętej złotym medalem olimpijskim w Barcelonie wielkiej kariery.

- Nie ma już miejsca dla mnie w ringu. Koniec tej drogi - mówił "Złoty Chłopiec" ubrany w czarny, pasujący do okazji garnitur.

Dla tych jednak , którzy śledzą karierę pięściarza, mającego na koncie dziesięć tytułów mistrza świata w sześciu kategoriach wagowych, konferencja prasowa w Los Angeles była tylko formalnością. Pożegnanie z Oscarem odbyło się wcześniej - 6 grudnia 2008 roku w Las Vegas. Ośmieszony w walce z Manny Pacquiao, po poddaniu się w swoim narożniku, De La Hoya podszedł do trenującego Pacquiao Freddy Roacha, swojego byłego trenera, mówiąc: "Przepraszam Freddie.

 Już nic ze mnie nie zostało". Kibicom pozostaną teraz w pamięci wspaniałe walki pięściarza, który zarobił w ringu ponad 160 milionów dolarów, przynosząc stacjom telewizyjnym więcej niż sam Mike Tyson i przyciągnął do boksu nawet tych, którzy nie interesują się tą dyscypliną. Pozostawił wszystkich z jednym pytaniem: czy był wielkim, czy "tylko" bardzo dobrym pięściarzem?

Złoto dla matki

Kariera Oscara De La Hoyi na trenerskim ringu zaczęła się, gdy miał zaledwie pięć lat i bardzo chciał naśladować bawiących się boks dziadka i ojca. Ten ostatni, zawsze był dla niego niedoścignionym wzorem, a sam De La Hoya wielokrotnie przyznawał, że zamieniłby wiele tytułów mistrzowskich na akceptację i pochwałę od zawsze wymagającego ojca. Paradoks sprawił, że Joel De La Hoya okazał Oskarowi swoją miłość dopiero, kiedy jego syn przegrał w 1999 roku z Felixem Trinidadem i w ostatnich latach związek tych dwóch bardzo silnych indywidualności zamienił się w przyjaźń.

Rodzina, a w szczególności matka Cecilia była dla Oskara źródłem ringowej inspiracji. De la Hoya najpierw płakał ze złości, gdy w 1991 roku nie dotrzymał słowa danego umierającej na raka matce i podczas mistrzostw świata nie zdobył złotego medalu, przegrywając z Niemcem Rudolphem. Rok później płakał ze szczęścia na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie, wygrywając w finale i zdobywając złoty medal w pojedynku z tym samym rywalem.

Bardzo dobry, ale czy wielki?

- Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, co przeżywali inni sportowcy, którym przyszło zakończyć karierę - mówił łamiącym się głosem De La Hoya. - Dlaczego z takim trudem przychodzi im porzucić coś, czemu poświęcili swoje życie, że zawsze im się wydaje, iż mogą spróbować raz jeszcze? Ciągle mogę trenować, ciągle walczyć na wysokim poziomie, ale dla kogoś takiego jak ja, który walczył przez tyle lat, nie jest w porządku wobec fanów wychodzić na ring i nie dać tego, co kiedyś - wyjaśniał.

Potęga De La Hoyi polegała na tym, że wyglądał jak chłopiec z kościelnego chóru, a bił się jak najlepszy z uliczników. Postanowił uczynić jednak inaczej niż Muhammad Ali, który zamiast zakończyć karierę w 1975 roku po wyczerpującej (15 rund przy olbrzymiej wilgotności i temperaturze 40 stopni Celsjusza!), walce w Manilli z Joe Frazierem, zdecydował się na 10 następnych pojedynków, które zrobiły z niego wrak człowieka. "Złoty Chłopiec" ciągle ma zabójczy uśmiech oraz to samo poczucie humoru i inteligencję. W odróżnieniu jednak od Alego, który ma na swoim koncie zwycięstwa nad legendami sportu - Frazierem (dwukrotnie), Kenem Nortonem (dwukrotnie), Sonny Listonem (dwukrotnie), Jerry Quarrym (dwukrotnie) i George Foremanem, Oscar w dziesięciu największych walkach kariery częściej przegrywał niż wygrywał. Co zostanie bardziej w pamięci krytyków i fanów boksu?

Zwycięstwa nad Fernando Vargasem, Ike Quartey'em, Julio Cesarem Chavezem i Pernellem Whitakerem, czy porażki z Shane Mosley'em (dwukrotnie), Felixem Trinidadem, Bernardem Hopkinsem, Floydem Mayweatherem jr czy wreszcie kompromitująca przegrana z Manny Pacquiao? De La Hoya pokonał w ringu siedemnastu byłych lub obecnych mistrzów świata, z pewnością będzie wybrany do bokserskiej Galerii Sław, ale czy 45 walk z których 39 zakończyło się się jego zwycięstwem wystarczy by powiedzieć o nim "wielki"?

Król HBO

Po przegranej z "Pacmanem" De La Hoya zdał sobie sprawę, że nie może być dalej pazerny na pieniądze, i kolejne miliony, które z pewnością dostałby za każdego rywala z którym zdecydowałby się wyjść na ring, nie są mu potrzebne. Tylko jako bokser zarobił w ringu ponad 160 milionów dolarów, jego fortunę szacuje się obecnie na prawie pół miliarda dolarów, a jego Golden Boy Promotions jest - a przynajmniej była, kiedy walczył - najbardziej wpływową firmą promocyjna na świecie.

De La Hoya dał zarobić przynajmniej 200 milionów dolarów stacjom telewizyjnym, kilkakrotnie przebijając pod tym względem Mike'a Tysona. Zwłaszcza dla HBO, gdzie "Złoty Chłopiec" walczył rekordową liczbę 32 razy, odejście De La Hoyi oznacza zakończenie pewnej ery. Jako pięściarz miał taką charyzmę i tylu fanów, że potrafił ściągnąć przed telewizory 2,4 miliona płacących za pay-per-view kibiców i wyprzedać mieszczącą 18 tysięcy widzów salę w niespełna piętnaście minut!

Po walce, kiedy przegrał z Floydem Mayweatherem jr. rozmawiałem z nim po raz ostatni. Był jak zawsze grzeczny, choć rozczarowany porażką, uważał, że należało mu się zwycięstwo, ale odniosłem wrażenie, że był i tak zadowolony z olbrzymiej promocji. Co chwilę ktoś przerywał naszą rozmowę, gratulując mu pełnej sali i sukcesu komercyjnego, a po chwili przegrana z Floydem nie była dla De La Hoyi już taka ważna...

Najnowsze