Minionego lata po raz pierwszy w karierze wygrał indywidualny konkurs w zawodach najwyższej rangi w Grand Prix w Wiśle. Zimą szczytem jego osiągnięć stały się lokaty w trzeciej dziesiątce Pucharu Świata. Nie poleciał na igrzyska olimpijskie. Ale nie zrezygnował z ambicji. I przyszła poprawa: w lutym zajął dwukrotnie drugie miejsca w Pucharze Kontynentalnym, a kilka dni temu był najlepszym z Polaków w MŚ w lotach (11. miejsce indywidualnie).
„Super Express”: – Jak przeżywałeś czas niepowodzeń tej zimy?
Jakub Wolny: – Bardzo mnie bolało, że nie potrafię sobie poradzić, bo po udanym lecie nadzieje były duże. Coś jednak poszło nie tak. Mam przemyślenia o przyczynach, ale wolę to zachować dla siebie.
– Miałeś też nadzieje co do debiutu olimpijskiego…
– Igrzyska były głównym celem tego sezonu. Ale tam trzeba jechać po to, by o coś powalczyć, a nie na wycieczkę. A z taką formą jak wtedy… no, nie byłoby super. Przecież byłem na poziomie, który nie dawał pewności przejścia do drugiej serii.
– Dlaczego tak późno się przełamałeś?
– Rok temu początek też był kiepski, ale już w styczniu zacząłem skakać lepiej. Nie wiem, dlaczego teraz zmiana przyszła tak późno. Cały czas pracowałem z trenerem Maciejem Maciusiakiem, z którym świetnie się rozumiemy. I byłem zaskoczony wynikami w mistrzostwach świata w lotach. Przyznaję jednak, że skocznie mamucie bardziej mi pasują.
– A na czym polega przyjemność lotu na mamucie?
– Najważniejsze jest to, że leci się prawie dwa razy dłużej niż na skoczni K120. To niesamowite uczucie, gdy długo nie ma się niczego pod nogami. Najprzyjemniejsza jest skocznia w Planicy. Ona budzi respekt, a jednocześnie daje większe odczucie zawieszenia w powietrzu. Bo tam leci się wyżej nad zeskokiem niż w Vikersundzie, więcej jest powietrza pod nartami.