„Super Express” - Poczułeś po tych sukcesach, że należysz do grona najlepszych?
Tomasz Pilch: - Dwa poprzednie lata pokazały, że w skokach może być różnie, więc nie uważam, żebym zaliczam się do elity. Ale też w Wiśle nie czułem się obco przy gwiazdach skoków, nie drżały mi kolana jak dawniej. Odniosłem największy sukces w karierze. Mam nadzieję, że kryzys mam za sobą, ale... tego nigdy nie można być pewnym. W poprzednich latach miałem wiele chwil zwątpienia. Pracowałem przecież ciężko, a efektów nie było. Na szczęście miałem wsparcie w rodzinie.
- Zaskoczyła cię obecna forma?
- Nie tak bardzo. Jeszcze zimą poprosiłem o pomoc trenera Jana Szturca (jest on kuzynem babci Tomasza - red.). Przekazałem mu filmik z moimi skokami. Wytłumaczył mi, na czym polegały błędy i jeszcze pod koniec zimy zdołałem je poprawić. A potem pracowałem ciężko od początku przygotowań, zwłaszcza nad dojazdem do progu i odbiciem. Zmobilizowałem się i poszedłem do przodu na 120 procent. Na pewno też pomogło mi połączenie kadry głównej z młodzieżową. My młodzi podpatrujemy na co dzień kolegów, którzy są najlepsi na świecie i bierzemy z nich przykład.
- Kto jest twoim wzorem na skoczni?
- Wciąż Adam Małysz, do którego mówię „wujku”. To dzięki jego sukcesom zacząłem skakać na nartach. Jego chcę naśladować. Imponuje mi jego historia – to, że był na górze i miewał kryzysy, z których potrafił się podnieść. I jeszcze to jego odbicie z progu… Chciałbym odbijać się tak mocno jak on.
- Drażni cię to, że powtarza się, iż jesteś jego siostrzeńcem?
- W pewnym momencie zaczęło mnie to drażnić. Wszystkie nagłówki w mediach głosiły „siostrzeniec Małysza”. Ale teraz przestało. Zresztą nie gwiazdorzę dlatego, że idzie mi lepiej.
- Czy uprawianie sportu pozwala ci się z niego utrzymać?
- Po zimie straciłem sponsora. Mam tylko środki z programu Team 100 (40 tys. zł rocznie na własny rozwój - red.). Częściowo jestem na utrzymaniu rodziców. Chciałbym uzyskać stypendium kadrowe, żeby nie zaprzątać sobie głowy tym, z czego żyć na co dzień.