- Czy pokonanie Piotra Liska daje panu dodatkową motywację?
Paweł Wojciechowski: - Wygrywanie zawodów zawsze daje „kopa”, także wygrywanie z Piotrem. Po to trenujemy, by wygrywać. Cieszy mnie, że forma jest stabilna. Żeby tak jeszcze ta stabilność przeniosła się z wysokości 5,70 na 5,80 m… Bo stamtąd można wyskoczyć na rekord życiowy czyli 5,94. A to już bliżej 6 metrów.
- Nie przestał pan wierzyć, że doskoczy do 6 metrów?
- Wierzę, że jest to w zasięgu. Mało tego, wierzyłem, że dojdzie do tego w Lublinie. Tylko zabrakło odpowiedniej decyzji. Kiedy poznałem 5,70, zdecydowaliśmy z trenerem Wiesławem Czapiewskim, że twardszą tyczkę wezmę dopiero od wysokości 5,90. Do niej już nie doszedłem. Może to dobra lekcja przed mistrzostwami Europy.
- Potrafi pan sobie wyobrazić dwóch Polaków na podium w Berlinie?
- Statystycznie jest na to chyba 10 procent szans. Ale tak naprawdę chyba pięciu zawodników będzie się liczyło w walce o medale: Francuz Lavillenie, Szwed Duplantis, Niemiec Holzdeppe, Piotr i ja. Już zdarzało się, że pięciu zawodników stawało na podium.
- Stęsknił się już pan za podium na otwartym stadionie?
- Oj tak, dawno mnie tam nie było. Dużo w tym mojej winy, bo w dwóch poprzednich latach nie współpracowałem z psychologiem. Byłem dobrze przygotowany, a głowa nie pracowała. Podkuliłem więc ogon i wróciłem do doktora Zdzisława Sybilskiego.
- Czuje się pan lepszy niż rok temu?
- Jestem lepszy, bo jestem zdrowy. Trener układa ćwiczenia jak trzeba i na treningu nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. W górę poszło też „dogadywanie się” z nowymi tyczkami. Pozwalają mi korzystać z mojej siły, wiem, że mogę skakać na maksa i nie prześladują mnie myśli, czy tyczka nie pęknie. Skakanie przychodzi mi z łatwością i lekkością. Wróciła przyjemność.