Kiedy siedem lat temu w finale Ligi Mistrzów Liverpool po pierwszej połowie przegrywał z AC Milan 0:3, a po przerwie doprowadził do remisu 3:3, uznano to za wielki wyczyn. Wczoraj – zachowując wszelkie proporcje – gracze Jagiellonii dokonali czegoś podobnego.
Pierwsza połowa w wykonaniu piłkarzy Tomasza Hajty (40 l.) była katastrofalna (przegrywali 0:2), ale druga rozpoczęła się równie źle. Najpierw w 52. minucie czerwoną kartkę obejrzał Ugo Ukah, a kilka chwil później na 3:0 dla Śląska podwyższył Piotr Ćwielong (co było wielkim osiągnięciem, bo ten napastnik gole strzela niezwykle rzadko).
Punktem zwrotnym meczu była sytuacja z 70. minuty. Ebiego Smolarka (wszedł na boisko w 46. minucie) w polu karnym sfaulował Amir Spahić. Sędzia nie tylko podyktował jedenastkę (wykorzystał ją Tomasz Kupisz), ale także wyrzucił z boiska Bośniaka. „Jaga” kontynuowała ataki, co dalej przynosiło rezultaty i w ciągu zaledwie dziewięciu minut doprowadziła do wyrównania. Na 2:3 trafił Dawid Plizga, a stan meczu wyrównał pięknym strzałem Smolarek. I choć białostoczanie kończyli mecz w dziewiątkę, to udało im się utrzymać korzystny wynik do końca.
- Jestem w Białymstoku po to, by wspomóc drużynę i w tym meczu mi się to udało. Ten mecz udowodnił, że należy grać do końca, niezależnie od tego, jak się mecz układa. Mamy dobry zespół, który stworzył w szatni świetną atmosferę. Jesteśmy drużyną nie tylko na boisko, ale także poza nim – podkreślił Smolarek.
Nie drużyną, a zlepkiem indywidualności był w końcówce z kolei Śląsk, który stracił niemal pewne zwycięstwo.
- Jestem rozczarowany, chyba wisi nad nami jakaś klątwa. Kiedy mecz przestaje się układać, siada nam psychika. Musimy się wreszcie otrząsnąć – kręcił głową kapitan mistrza Polski Sebastian Mila (30 l.).