Polacy w bobslejach są niestety ubogimi krewnymi. Ubogimi dosłownie, bo sprzęt, jakim dysponują, nie jest unowocześniany jak u konkurencji.
- Nasza dwójka ma dwa lata, czwórka cztery. Problem polega na tym, że wchodzą ciągle nowinki aerodynamiczne, zmieniają się materiały, świat idzie do przodu, a my jeździmy na tym samym sprzęcie co parę lat temu - opowiada Kupczyk. - Bobsleje są po wywrotkach, były remontowane, to wszystko wpływa na wynik.
Przeczytaj: Soczi przywitało polskich olimpijczyków. Zobacz ZDJĘCIA
Ale boby to nie tylko skorupa pojazdu, lecz element, na którym się ślizgają - płozy. Polacy również nie mają się specjalnie czym chwalić, bo jeżdżą na mocno już zużytych.
- Płozy po każdym ślizgu trzeba przygotować papierem ściernym. Ścierając powierzchnię jezdną, tracimy profil płozy. Mamy cztery płozy w czwórce i teraz każda jest inna. To nie wróży dobrej jazdy - przyznaje nasz pilot. - Wszystko to wynika z braku środków i podejścia władz związku, które twierdzą, że skoro kupiliśmy jedne płozy, to wystarczą nam na sto lat.
Bobsleje dwójki dobrej klasy kosztują od 50 tysięcy do 100 tysięcy euro, w czwórkach te koszty są jeszcze wyższe. - Teraz jednak nic już przecież się nie kupi, to są rzeczy na zamówienie. Przygotowanie boba to trzy miesiące.
Kupczyk jednak nie pęka, walczy na tym, co ma. Jeśli bob ulega uszkodzeniu, naprawia go, wyklepuje niemal jak samochód. Nakłada szpachlę i uzupełnia karbonem. - To wszystko zaburza aerodynamikę, trudno uzyskać pożądane prędkości - przyznaje nasz chorąży, który tymczasem szykuje się już do piątkowego otwarcia igrzysk w Soczi.
- Trochę mnie zaskoczyła propozycja i przyjąłem ją bez mrugnięcia okiem. Muszę kupić jakąś małą flagę, machać kijkiem i tak potrenować przemarsz - śmieje się nasz bobsleista.