„Super Express”: – W rankingach zacząłeś się piąć trochę za późno i olimpiada przeszła ci koło nosa...
Jerzy Janowicz: – Igrzyska olimpijskie to dla mnie piąta lewa Wielkiego Szlema. Spóźniłem się o dwa miesiące z awansem w rankingu na miejsce gwarantujące start w Londynie. Wielka szkoda, ale spokojnie, kolejne igrzyska są już za cztery lata.
– Pozostaje ci kibicować Agnieszce Radwańskiej i innym polskim tenisistom.
– Agnieszce przede wszystkim, ale też Uli, bo ona nie odstaje od siostry. Liczę na medale, po cichu wierzę, że Isia zdobędzie złoto.
– Twoi rodzice grali zawodowo w siatkówkę, więc czemu ty wybrałeś tenis?
– Urodziłem się po tym, jak rodzice skończyli kariery. Mama Anna była reprezentantką Polski, tata Jerzy grał na niższym szczeblu. Skąd tenis? Tata grał w tenisa amatorsko. Chodziłem z nim na korty i tak to się zaczęło.
– Zawód tenisisty to sporo wyrzeczeń.
– Pogodziłem się z tym. Już po zajęciach w przedszkolu nie było spotkań z kolegami, bo leciałem na korty. Tak samo w gimnazjum i liceum. Zaakceptowałem jednak to i czuję się z tym jak ryba w wodzie.
– Przed tobą wielkoszlemowy US Open. Jak się do niego przygotowujesz?
– Przez tydzień będę trenował w Polsce, a potem lecę do Stanów. Wcześniej chciałem wystąpić na turnieju w Toronto, ale zrezygnowałem. Półfinał i finał w Poznaniu grałem na środkach przeciwbólowych, bo bolały mnie plecy, więc nie chcę ryzykować głupiej kontuzji. Odpocząłem, a już w Ameryce wystąpię przynajmniej w jednym turnieju. A potem US Open.
– Plan minimum to awans do III rundy tak jak na Wimbledonie?
– Fantastycznie byłoby powtórzyć to osiągnięcie, ale nie kalkuluję. Po co stwarzać sobie dodatkową presję?