"Super Express": - Chyba nie spodziewałaś się tak fatalnego końca przygody z kadrą...
Małgorzata Glinka: - Dlaczego fatalnego?! Był wspaniały! Zawsze marzyłam, by pojechać na igrzyska i to marzenie się spełniło. Przegrałyśmy, więc pozostał ogromny niedosyt. Ale dałam z siebie wszystko, co miałam. Patrzę w lustro i nie mam sobie nic do zarzucenia.
- Konflikt Marco Bonitty z Anną Barańską na pewno nie pomógł. Czy jako najbardziej doświadczona zawodniczka nie próbowałaś go rozwiązać?
- Parę razy, ale bez skutku. Nic nie pomagało. Rozmowy z jedną czy drugą stroną nie dawały żadnych efektów. Uważam, że błąd był jeden - całe to zamieszanie ujrzało światło dzienne. Pewne rzeczy powinny zostać w szatni. Poza tym problemy są ciągle z tymi samymi osobami.
- Czyli...
- Wszyscy wiedzą, kogo mam na myśli. Ktoś nie chciał kiedyś grać w kadrze (Anna Barańska - red.), teraz znowu były z nim kłopoty.
- Czy nie mogłaś wziąć na bok tej osoby i przywołać jej do porządku?
- Wszyscy się mnie pytają, dlaczego nic nie robiłam? Robiłam, ale przepraszam bardzo - jeden, drugi, trzeci raz i co?! Efektów nie było. W końcu mówisz "pas". Jestem profesjonalistką, szanuję innych, ale siebie również. Nie pojechałam do Pekinu matkować innym na parkiecie.
- Kiedyś sama miałaś poważny konflikt z trenerem Andrzejem Niemczykiem.
- Ale nikomu się nie żaliłam. Milczałam, bo brudów nie wynosi się na zewnątrz. Oczywiście, że to nie jest łatwa sytuacja dla zawodnika, ale musisz się wziąć w garść. A dziś mogę spokojnie zadzwonić do Bonitty czy Niemczyka i z nimi porozmawiać. Niektórzy zapominają, że bardzo ważne w życiu jest to, by móc porozumieć się z drugim człowiekiem.