Pięć tygodni temu w ogóle nie trenował. Ale zaryzykował. Pojechał do Pekinu i zdobył srebrny medal. Szymon Kołecki (27 l.) to największy wojownik w polskim sporcie.
"Super Express": - Po srebrze w Sydney płakał pan ze złości. Tym razem złości nie widać...
Szymon Kołecki: - Nie pamiętacie co się tam działo? Skręciłem kostkę, nie mogłem skończyć zawodów. A rywale byli słabsi. Tutaj Ilya był mocny, chociaż do pokonania.
- Aby go pokonać, trzeba było podrzucić 228 kilo. Możliwe?
- To był ciężar do wzięcia. Zarzuciłem go jednak na pięty, pociągnął mnie, trochę mnie przyćmiło. Jak zaczynałem wstawać, byłem przyćmiony i coraz słabszy, słabszy...
- Jest pan zły z tego powodu?
- Nie, jeszcze pięć tygodni przed igrzyskami nie trenowałem, byłem "zerowy", nie ćwiczyłem, nie wiedziałem, na co mnie stać, w żadnych zawodach nie startowałem. A na treningach nie potrafię dźwigać dużych ciężarów.
- A może ta kontuzja to był klasyczny blef, żeby zwieść groźnych rywali?
- Żaden blef. Po igrzyskach, po powrocie do kraju czeka mnie operacja kolana.
- Bolało podczas konkursu?
- Bolało. Ale co, miałem płakać? W drugiej próbie zraniłem też sobie rękę, ale przecież trzeba było walczyć dalej.
- Złoty medalista Ilin przez dwa lata się krył, nie startował...
- Cała ekipa Kazachstanu się kryła, także żeńska, która zdobyła dwa srebrne medale. Ilya twierdził, że miał kontuzję. Nie mam powodów, żeby mu nie wierzyć.
- Teraz urlop?
- Chyba tak, ale to nie do końca ode mnie zależy. Trzy miesiące nie było mnie w domu. Teraz ktoś inny w domu powinien o tym zadecydować.
- Miał się pan ogolić tu na mnicha...
- Wyglądam prawie jak mnich. Bardziej już się nie dało, bo oni nie golą się maszynkami.
- Będzie jeszcze złoto w podnoszeniu ciężarów?
- W wadze 105 kg jest dwóch faworytów do złota: Marcin (Dołęga - przyp. red.) i Białorusin. Myślę, że wygra Marcin.