Awans do MŚ 2010 to pierwszy sukces trenera Jerzego Matlaka (64 l.) na stanowisku szkoleniowca reprezentacji siatkarek.
- Dużo nerwów stracił pan podczas meczów w Rzeszowie?
- Za dużo. Kadra to jednak nie to samo, co klub, gdzie jest więcej czasu na przygotowanie, poznanie zawodniczek i ich problemów. W lidze nie gra się też ciągle meczów o być albo nie być. A tak było w spotkaniu z Belgią, które mogliśmy przegrać i wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
- Co pan myślał, kiedy w tie-breaku było 15:14 dla Belgijek?
- Nie było czasu na myślenie, trzeba było działać. Nie wszystko w takiej chwili zależy ode mnie. Są siatkarki na boisku i jedna piłka decyduje o wszystkim. W meczu z Belgią dziewczyny w pewnym momencie zaczęły myśleć, co będzie, jak nie awansujemy do mistrzostw świata, a nie o tym, co zrobić, żeby wygrać.
- Jak pan je umotywował na mecz z Francją po słabej grze z Belgijkami?
- Nie jestem takim cudotwórcą jak niektórzy trenerzy utrzymujący, że w jeden dzień opracowali nowy plan. Nie da się zrobić nic ponad uspokojenie sytuacji. Nie miało sensu dodatkowe dopingowanie siatkarek, którym było wystarczająco wstyd za kiepski mecz z Belgią.
- Jakie to uczucie, gdy osiąga się pierwszy cel w roli trenera kadry?
- Wielka ulga. Wokoło jest wielu znawców, którzy lubią podpowiadać i oceniać moją pracę. Dwa lata temu przestałem czytać opinie w Internecie. Jak zobaczyłem, co tam się wyprawia, stwierdziłem, że szkoda na to mojego czasu. Śledzę prasę, ostatnio była zresztą dla nas przychylna. Mam nadzieję, że teraz będziemy mieli trochę czasu na spokojną pracę.
- Po kilku meczach "o coś" wie pan już więcej o potencjale tej drużyny w kontekście wrześniowych mistrzostw Europy?
- Żeby grać z czołówką światową czy europejską, trzeba mieć na to materiał. A ja, trochę z łapanki dopiero buduję zespół. Potrzebujemy wciąż i wiele pracy, i wzmocnień. Nikt od razu nie będzie grał na poziomie Glinki czy Skowrońskiej.