"Super Express": - Oddał pan swój złoty medal premierowi Donaldowi Tuskowi. Nie będzie panu brakowało tej nagrody?
Daniel Castellani: - Nie, cieszę się, że zdecydowałem się na taki gest. To było spontaniczne, decyzję podjąłem w ułamku sekundy. Chociaż trochę się bałem, bo nie wiedziałem, czy nie spowoduję jakiejś afery. Nie byłem pewien, czy takim zachowaniem nie naruszę protokołu dyplomatycznego, bo nie mam pojęcia o takich sprawach. Czy osoba, która dostała medal, może go od razu oddać? Zdecydowałem się jednak, bo pomyślałem, że medal to symbol. A premier symbolizuje cały naród. Naród, który dał mi szansę wypłynięcia na głębokie wody w roli trenera. A poza tym, nie zostanę z pustymi rękoma, mam otrzymać kopię. To mi wystarczy.
- Czym pan świętował historyczny sukces w Turcji?
- Whiskey z colą. A polska wódka? Nieraz próbowałem, ale akurat w Turcji do ręki wpadła mi whiskey (śmiech). Choć jeśli o alkoholach mówimy, to jestem fanem wina. Można nawet powiedzieć, że kolekcjonerem. Mam w domu spore zapasy, jak idę w gości, to wszyscy wiedzą, że Castellani przyniesie butelkę czegoś dobrego.
- Przed mistrzostwami mało kto wierzył w medal, a w złoto to już nikt. Jak wy to zrobiliście?
- Już na zgrupowaniu wiedziałem, że może być bardzo dobrze. Chłopcy zasuwali aż miło, nie było kolejnych kontuzji, widziałem w nich ogromną determinację, by dobrze wypaść. I każdy kolejny mecz utwierdzał mnie w przekonaniu, że możemy w tej Turcji wyciąć niezły numer. Wiecie, że ja nawet spokojnie spałem w trakcie mistrzostw? Bo naprawdę nie mieliśmy wielu zmartwień, wszystko dobrze szło. W zasadzie tylko raz nie mogłem zasnąć, przed półfinałem z Bułgarią. Ale już przed finałem spałem jak małe dziecko (śmiech).
- To prawda, że pańscy siatkarze nie mogą głośno kląć? W trakcie jednego z meczów, jeszcze przed mistrzostwami, zrugał pan za to Bartmana...
- To nie do końca tak. Bartman zaklął, a ja zwróciłem mu uwagę, ale nie za to, że użył brzydkich słów. Ja po prostu nie chcę, żeby siatkarz rozpamiętywał poprzednią akcję, skoro zaraz będzie następna. A co do przekleństw, to bądźmy poważni: prawie każdy z nas, gdy uderzy się w palec, powie: "k..., ale się walnąłem!", a nie "ojej, uszkodziłem sobie paluszek". U mnie nie ma zakazu klęcia. To byłoby śmieszne.
- W Turcji światową klasę pokazał Piotr Gruszka, który zaczął jednak mistrzostwa od kiepskiego występu z Francją. Nie kusiło pana wtedy, żeby go zdjąć na dobre?
- Raczej nie, bo wiadomo było, że słabszy mecz może się zdarzyć każdemu. A ja widziałem Piotrka w trakcie treningów, więc miałem wyobrażenie o tym, w jakiej naprawdę jest formie. Choć przyznam, że nawet mnie zaskoczył. Liczyłem, że zagra super na tym turnieju, a on zagrał... podwójnie super (śmiech).
- Po tym sukcesie przywitano was w Polsce po królewsku. Spodziewał się pan tego?
- Nie! Przysięgam! Polska to kraj północny, więc to normalne, że nie okazujecie emocji tak jak Latynosi. A po przylocie zastałem w Warszawie namiastkę Rio de Janeiro. To było cudowne i właśnie za to kocham Polskę. Bo takiej atmosfery jak tutaj nie ma dla siatkówki nigdzie na świecie.
- Za co jeszcze kocha pan Polskę?
- Za golonkę z piwem! Przecież to jest rewelacja! Na drugim miejscu stawiam bigos, trzeci byłby żurek. Tylko jedna rzecz mi się tu nie podoba. Kiedy siadam z Polakami do stołu, to po kilkunastu minutach zostaję sam... Polacy szybko zjedzą, mówią "dziękuję" i wstają. A my, Latynosi, celebrujemy jedzenie, możemy przy stole siedzieć godzinami, rozmawiać i czasem coś przegryźć. Ale w Polsce to niewykonalne. Przecież nie będę sam siedział i gadał do siebie, skoro nikogo już nie ma przy stole (śmiech).