"Super Express": - Czy otwarcie mistrzostw i moment odebrania złotych medali to najpiękniejsze chwile w pana życiu?
Stephane Antiga: - Wiele w karierze siatkarskiej przeżyłem, ale to były wyjątkowe momenty, których nigdy nie zapomnę. Początek imprezy przypominał mi igrzyska. Staraliśmy się z chłopakami trzymać emocje na wodzy, ale i tak głos grzązł w gardle, ciarki chodziły po plecach, łezka kręciła się w oku. Potem dla polskiej drużyny najważniejsze było, że emocje jej nie sparaliżowały.
Stephane Antiga: siatkarski Napoleon, jakiego nie znacie
- Szliście w mistrzostwach niemal od zwycięstwa do zwycięstwa, z zaledwie jedną porażką na koncie. Z boku wyglądało, że wiele rzeczy przychodzi wam z łatwością.
- Nie, to była trudna walka. Choć tak naprawdę zdecydowanie nie podobał mi się tylko jeden set w wykonaniu drużyny, pierwszy z Włochami. Przez jedną jedyną chwilę w całych mistrzostwach wyczułem wtedy u graczy podejście w stylu: "Co się stanie, jeśli przegramy?". Ale porozmawiałem spokojnie z zawodnikami i zaczęli grać tak jak powinni.
- Czuł pan mocno pozasportowy wymiar meczu z Rosją?
- Otoczka była gorąca ze względu na ogólną sytuację polityczną i gesty Spiridonowa, który na przykład naśladował rozstrzeliwanie. Rozumiem polskie uwarunkowania historyczne i znam obecną sytuację na Ukrainie. Trudno grać z Rosją w zupełnym oderwaniu od tego. A co do Spiridonowa, to zwróćcie uwagę, że lubi prowokować tylko wtedy, gdy jego zespołowi idzie dobrze. Kiedy grali z nami, ucichł, bo nie był w stanie nic zrobić na parkiecie. Naszą najlepszą odpowiedzią była wygrana i wyrzucenie Rosji z turnieju.
- Który wasz mecz był najbardziej zbliżony do ideału?
- Nie oglądałem jeszcze powtórki finału, ale mam wrażenie, że spotkanie o złoto było najlepsze. Trzeba przyznać, że to niezły moment na perfekcyjną grę. Brazylia, chociaż grała bardzo dobrze, nie potrafiła się przeciwstawić naszej taktyce. Nie tylko w finale, ale i we wcześniejszych meczach byliśmy zdolni do zmiany strategii w trakcie gry. Rywale nie mogli nas "przeczytać".
- Spodziewał się pan, że Mariusz Wlazły rozegra turniej życia i tak bardzo pomoże kadrze?
- Wiedziałem, że pomoże na pewno. Po drodze do mistrzostw nie mógł grać przez kontuzje, co zaburzyło mu przygotowania. W turnieju grał dobrze, ale wchodził w mistrzostwa powoli. A ja słyszałem ze wszystkich stron: "Co się dzieje z Mariuszem?". To nie jest tak, że on zawsze ciągnie grę. W niektórych spotkaniach akcenty stawiane są też na inne opcje ataku. Ale kiedy Wlazły jest w formie, sprawia, że i partnerzy grają lepiej.
- Zaczął pan już odczuwać w Polsce popularność?
- Ludzie rozpoznają mnie i podchodzą z prośbą o zdjęcia i autografy, mimo że zakładam głęboko czapkę na głowę i próbuję się szybko przemykać ulicami (śmiech). To bardzo miłe, wiem, że cała Polska się cieszy, ale naprawdę nie dam rady podpisać 40 milionów kartek.
Ranking FIVB: Polacy awansowali na trzecie miejsce
- Może pan przez jeden dzień nie myśleć w ogóle o siatkówce?
- Oczywiście, ale nie w tej chwili... Kiedy zajmuję się jakimś hobby, jeżdżę na rowerze czy chodzę po lesie albo gdzieś wyjeżdżam, to jeśli tylko mogę, umiem wyrzucić ją z głowy.
- Teraz wyjedzie pan na wakacje?
- Nie mam takiej możliwości, bo dzieci chodzą do szkoły. Trochę je ostatnio zaniedbałem, bo miałem mało czasu dla rodziny. Właśnie wracam ze sklepu, do którego syn wysłał mnie po grę komputerową Disneya. A najbliższy większy wyjazd rodzinny trafi się nam pewnie dopiero zimą.
KLIKNIJ: Polub Gwizdek24.pl na Facebooku i bądź na bieżąco!
ZAPISZ SIĘ: Codzienne wiadomości Gwizdek24.pl na e-mail