Sen polskich kibiców znowu się ziścił. Cztery lata po wielkim sukcesie, jakim było zdobycie mistrzostwa świata w naszym kraju, biało-czerwoni obronili tytuł. W rozgrywanym we włoskim Turynie finale siatkarze znad Wisły nie dali żadnych szans Brazylii, rozprawiając się z "Canarinhos" w trzech setach. W Polsce zapanowała euforia, a zawodnicy i sztab szkoleniowy zaczęli świętowanie. Potrwało ono dość długo, na co wskazują słowa Vitala Heynena na konferencji prasowej po powrocie do kraju. - Od północy mamy z zawodnikami umowę, że przez jakiś czas nie jestem ich trenerem, więc teraz jestem trochę - jak wy to w Polsce mówicie - "pod wpływem". Niektórzy z nich nie czują się może zbyt świeżo... a właściwie to... gdzie oni są? Ja nie wiem, to nie moi zawodnicy! - powiedział selekcjoner tuż po tym, jak pojawił się na sali.
Kiedy Heynen uświadomił sobie na co stać jego podopiecznych? Przed turniejem przecież nikt na biało-czerwonych nie stawiał. Również po awansie do strefy medalowej wydawało się, że o sukces będzie trudno. W półfinale mierzyliśmy się przecież z Amerykanami, uchodzącymi za głównych faworytów do złota. Belgijski fachowiec wtedy już jednak był przekonany o sile, prowadzonej przez siebie drużyny. - W piątek wieczorem, kiedy rozbiliśmy Włochów w pierwszym secie, wszystko stało się jasne. Napisałem do moich córek: "łapcie pierwszy samolot do Turynu, bo zapiszemy się w historii". Nie mogły przylecieć w sobotę, ale udało się w niedzielę. Miałem rację - to, co chłopaki zrobili jest niesamowite. Zawsze wiedziałem, że to silna drużyna, ale do piątku nie wiedziałem, jak niesamowicie silna - podkreślił Vital Heynen.
- W dniu, kiedy zacząłem pracę z Polską, obiecałem prezesowi Jackowi Kasprzykowi złoty medal. Oto on - zakończył selekcjoner, którego jedną z największych zasług okazało się przywrócenie do sportowego życia Bartosza Kurka. Siatkarz ten został najlepszym zawodnikiem włosko-bułgarskiej imprezy.