"Super Express": - Jak ci się podoba Nowy Jork?
Mariusz Wach: - W sumie nie za bardzo. Przyjechałem tu tylko dlatego, że nie miałem nic lepszego do roboty. Dla mnie to miasto wygląda o wiele lepiej na filmach niż w rzeczywistości. Jeden wielki tłok, korki i hałas. Może tylko sklepy są fajne, ale ja akurat za zakupami nie przepadam.
- A dziewczyny? Mówi się, że na nowojorskich ulicach można spotkać piękności ze wszystkich stron świata.
- Czyli dla każdego coś dobrego? (śmiech) Może, ale nie dla mnie. Ja zawsze uważałem, że polskie dziewczyny są najpiękniejsze. A Amerykanki mają problem z nadwagą.
- Jesteś duży, więc chyba powinieneś lubić duże dziewczyny?
- Jestem duży, ale nie gruby! (śmiech). Gustuję w szczupłych dziewczynach. Ideałem jest moja narzeczona Marta.
- Ciągle narzeczona, ja myślałam, że już żona...
- Jeszcze nie. By zaplanować ślub, muszę być dłużej w domu, a na razie krążę pomiędzy USA a Polską. Teraz skupiam się tylko na boksie. Przede mną jest walka w najbliższą sobotę, a później znowu wyjdę na ring pod koniec czerwca.
- Jaki masz plan pokonania Tye Fieldsa? Będzie nokaut?
- Ja nigdy nie zakładam, że znokautuję rywala. Wychodzę do ringu, by przeboksować w dobrym stylu 12 rund i wygrać. Fields ma dobry rekord, jest prawie mojego wzrostu. A to dobrze wróży, bo nie lubię dużo niższych zawodników. Za takimi trzeba się nabiegać po ringu, często też stosują zapaśnicze chwyty. Łapią, obejmują i trudno jest ich trafić.
- Kto po Fieldsie? Kliczko?
- Na walkę z nim muszę jeszcze zapracować, na razie skupiam się na sobotnim pojedynku.
- Myślałeś kiedyś o walce z Adamkiem?
- Nie, bo uważam, że w Stanach jest tak duży wybór przeciwników, że nie muszę walczyć z rodakami. Stoczyłbym walkę z Tomkiem, tylko jeślibym musiał, gdyby nakazała nam ją federacja jako starcie eliminacyjne w drodze do pojedynku o pas mistrza świata.