Andrzej – jako trener biało-czerwonych nawiązywał do wspaniałej tradycji Papy i poprowadził naszych bokserów do 4 medali olimpijskich w Seulu (brąz Jana Dydaka, Henryka Petricha, Andrzeja Gołoty i Janusza Zarenkiewicza). Potem był trenerem wybitnych naszych zawodowców: Andrzeja Gołoty, Tomasza Adamka, Mateusza Masternaka, Macieja Sulęckiego, Mariusza Wacha i ostatnio Artura Szpilki.
Znaliśmy się z Andrzejem chyba 40 lat. On jako młody trener zaczynał pracę w Polskim Związku Bokserskim, ja – uczyłem się dziennikarstwa w katowickim Sporcie, w oddziale warszawskim. Redakcja była przy Wiejskiej 12, po przeciwnej stronie była siedziba PZB, w której pracował Andrzej. Widywaliśmy się co tydzień, spotykaliśmy się na ligowych meczach, mistrzostwach Polski, potem na zawodowych walkach Gołoty, Adamka i całej plejady jego wychowanków. Na koniec razem pracowaliśmy w duecie jako komentatorzy boksu w Polsacie Sport. Przegadaliśmy setki, może nawet tysiące godzin.
Andrzej to był entuzjazm, pasja, wieczny optymizm. Uwierzcie. nigdy go nie widziałem załamanego, smętnego, chociaż ostatnio nieszczęścia spadały na niego jak na mitycznego Hioba. Bo to i śmierć syna, ciężka choroba żony, jego kłopoty zdrowotne i operacja bajpasów.
Zawsze uśmiechnięty, pełen energii. Tą energią zarażał wszystkich, także swoich zawodników. Potrafił wmówić wronie, że jest ringowym orłem. Taki miał dar przekonywania.
Andrzej zawsze miał setki spraw do załatwienie i kolejna – sto pierwsza czekała na realizację. Tę sto pierwszą mam nadzieję, że załatwi niedługo w Niebie. I stamtąd będzie wspierał swojego syna, żonę Agnieszkę i ich córeczkę oraz swoich podopiecznych bokserów, z których kilku teraz zostało też sierotami.