Mało kto pamięta, że ówczesny prezes PZN nie chciał zabrać młodego skoczka do Sapporo, bo brakowało mu rutyny. Pomogła dopiero prasowa kampania. On sam rok wcześniej zapowiedział, że będzie mistrzem olimpijskim w zajeździe prowadzonym przez eks-mistrza świata, Austriaka Josefa Bradla. Ale wyglądało to na junackie przechwałki.
6 lutego 1972 r. na skoczni normalnej w Sapporo całe podium obsadzili Japończycy: Kasaya, Konno i Aochi, zaś Fortuna zaskoczył formą zajmując szóstą lokatę. Pięć dni później na dużej skoczni Okurayama nastąpiło trzęsienie ziemi. W pierwszej kolejce olimpijskiego konkursu skoczek Gwardii Zakopane odpalił „petardę”; pobił rekord skoczni lądując na 111 metrze. Najlepszy z rywali zaliczył 107 m.
- Na rozbiegu nie wierzyłem, że tyle skoczę - wspominał w rozmowie z "SE" Wojciech Fortuna. - Przy wyjściu z progu poczułem, że wykonałem takie "prawdziwe" odbicie. Wyszedłem pół metra wyżej niż normalnie. Czułem podmuch wiatru, ale to nie wiatr mnie niósł, bo jego podmuch trzeba umieć wykorzystać. Podobno papieros wypadł wtedy z ust Japończykowi Yukio Kasayi, który na rozbiegu obserwował na monitorze mój skok. Skoczył po mnie - 106 metrów.
I chociaż w drugiej kolejce Polak wykonał – jak sam to określił – zjazd po buli (zaledwie 87,5 m), nie stracił zwycięstwa. Wyprzedził Szwajcara Waltera Steinera o 0,1 pkt (!) Rainera Schmidta z NRD o 0,6 pkt, zaś Fina Tauno Kayhko o 0,7 pkt!